Zdecydowanie najgorszy film Nolana. I nie, nie chodzi mi o przedstawienie zjawisk fizycznych, jak
połowie wkurzonych ludzi w tematach. Chodzi mi o sam film. Który jest po prostu strasznie słaby...
Zainteresowanych moim zdaniem zapraszam do lektury ;)
https://www.facebook.com/szybkiklaps
Przy tym co piszesz w tej recenzji to dziwne że aż 5/10 dałeś temu filmowi :p aczkolwiek mi też najbardziej podobały się właśnie roboty, ot takie świerze spojrzenie po tych wszystkich humanoidalnych transformersach.
5/10 dałem, ponieważ pomimo rzeczy które raziły mnie w nim strasznie, to nadal dzieło które może podobać się wielu ludziom. Jest wyreżyserowane bardzo poprawnie. Gdyby to był debiut reżyserski, to pewnie bym się w nim zakochał. Ale tak jak pisałem, Nolan przyzwyczaił nas do o wiele większej jakości zarówno historii jakie opowiadał, jak i reżyserii.
Przepraszam, nie bijcie mnie jeszcze ;) Tekstu nie mogę wkleić, z bardzo prostej przyczyny - używam w nim przekleństw, na co serwis nie pozwala. Muskedmumbler, serio? Może spróbowałbyś dyskusji, zamiast zwykłego ataku? ;)
Wersja ocenzurowana ;)
Tekst zawiera dwa pomniejsze spoilery. Były mi bardzo potrzebne do stworzenia tej recenzji. Uważam, że nie zepsują one przyjemności z oglądania filmu, jednakże jeśli ktoś nienawidzi poznawać przed obejrzeniem dzieła jakichkolwiek informacji, niech zatrzyma się teraz Cała reszta o której piszę może być zauważona już podczas obejrzenia trailerów „Interstellar”, ponieważ bardzo duża część widowiska przedstawiona jest w zwiastunach.
Olśniewający! Genialny! Zapierający dech w piersiach! Poruszający naprawdę ważne kwestie!
Tego rodzaju określenia pojawiły się w mojej głowie, kiedy obejrzałem zwiastun space opery Nolana. Bez żadnych wątpliwości, byłem przekonany, że będę miał do czynienia z dziełem wybitnym. W końcu Christopher na przestrzeni lat przyzwyczaił widzów, do absurdalnie wręcz wysokiego poziomu swoich filmów. Proste historie opowiadał w sposób bardzo złożony i zostający w pamięci przez lata. Największą siłą reżysera zawsze był perfekcyjny montaż, który obrazy przedstawione na ekranie przeistaczał w prawdziwe arcydzieła. Jak na tle wcześniejszych dokonań najbardziej rozchwytywanego reżysera Hollywood i swojego trailera wypada „Interstellar”?
NIEWIARYGODNIE SŁABO!
Film ten jest tak zaskakująco zły, na tak wielu poziomach, że dałoby się napisać na ten temat pracę maturalną.
Zastanawiałem się przez wiele godzin, czy w ogóle zacząć pisać cokolwiek na jego temat. Bardzo trudno jest bowiem skrytykować dzieło wybitnego twórcy, które jest słabe, a jednocześnie mistrzowsko udaje bycie czymś niezwykle dopracowanym i genialnym. Nie wiem nawet od czego powinienem zacząć?
Może od jednej rzeczy, która mi się w widowisku Nolana spodobała. Nie żartuję tutaj.
Tylko i wyłącznie jedna rzecz była w „Interstellar” dobra. Mianowicie postacie dwójki robotów, które przemierzają wszechświat razem z bohaterami. TARS i CASE są uroczy, rozbrajający i przezabawni! Swoją toporną konstrukcją stanowią hołd dla klasycznego sci-fi, a ich rozmowy z resztą załogi i niebanalny humor wywołują uśmiech na twarzy widza. Szkoda tylko, że stanowią jakieś pięć procent z całego przedsięwzięcia.
Co mi się w takim razie nie podobało w kosmicznej epopei Christophera?
Wszystko.
Zaznaczam, iż piszę to jako wielki fan szeroko pojętej fantastyki naukowej i jeszcze większy fan Nolana.
Główna rola przypadła wielbionemu ostatnio przez wszystkich Matthew McConaughey. Osobiście uważam, że aktor ten swoją rolę życia zagrał u Scorsese w „Wilku z Wall Street”. Już nigdy nie będzie tak dobry, nie będzie tak błyszczał i przykuwał wzroku, jak podczas zaledwie kilku minut spędzonych w restauracji razem z DiCaprio. Za każdym razem jak widzę jego twarz, od razu jednocześnie słyszę jego znudzony głos proponujący kokainę. W tej krótkiej chwili wspiął się na wyżyny swojego aktorstwa. Podczas międzygwiezdnej podróży w którą zabieramy się razem z Matthew, aktor nie proponuje nam niczego nowego, bądź interesującego.
Niczym Jack Nicholson staje się aktorem jednego oblicza. Jego twarz jest chyba niezdolna do wyrażania głębszych emocji, za to jego struny głosowe starają się rekompensować ten stan rzeczy widzowi, więc przez cały seans raczeni jesteśmy jego sztucznym akcentem wieśniaka z Północnej Karoliny.
I to działa całkiem dobrze.
Jeśli tylko zamkniemy oczy, McConaughey brzmi cudownie i słucha się go całkiem przyjemnie. Szkoda tylko, że medium jakim jest kino opiera się także na obrazie. Matthew powinien rozważyć nagrywanie audiobooków dla farmerów, myślę, że byliby wniebowzięci.
Zamiast głębokiej i ciężkiej psychologicznie roli dostałem kalkę „Dallas Buyers Club” z której został wycięty cały emocjonalny wątek.
Dzieło które miało opowiadać o odosobnieniu i decyzjach tak trudnych, że wręcz niemożliwych do podjęcia, zostało spłycone do opowiastki o samotnym rolniku i jego obrażonych dzieciach.
I nie byłoby w tym nic złego, gdyby tylko ekipa zgromadzona przez Nolana postanowiła grać, zamiast tylko pojawiać się na planie.
Im dalej, tym gorzej. Kiedy na początku opowieści poznajemy Wieśniaka i jego trzódkę, w postaci dwóch dzieci i teścia, jest jeszcze całkiem nieźle. Zwłaszcza aktorka grająca młodą wersję córki McConaughey wypada na tle reszty ekipy bardzo dobrze. Chociaż blask jej aktorstwa szybko gaśnie, kiedy tylko przypomnimy sobie, jakie postacie będąc w jej wieku, tworzyli na ekranie Haley Joel Osment bądź wielbiona przeze mnie Dakota Fanning.
Reżyser daje nam jasno do zrozumienia, że żona samotnego farmera nie żyje. Umarła lata temu. Ale co w związku z tym?
NIC!
Nie odczuwamy przygnębienia głównych bohaterów, postać nieżyjącej matki w żaden sposób nie wpływa na ich życie, bądź decyzje. Fakt ten został rzucony w przestrzeń i zupełnie nie rozwijany, jakby skończył się papier przeznaczony na scenariusz i trzeba było ukrócić pewne wątki.
Drugie dziecko, a raczej nastolatek, jest równie przezroczysty i jednowymiarowy jak jego ojciec.
Do tego nie posiada wspaniałego akcentu rednecka, więc sceny z nim są nijakie i chyba powstały tylko po to „bo musiały”. To tak, jakby scenarzysta pomyślał: „okej, skoro już wrzuciłem tu tego dzieciaka, to niech powie parę słów.”
Na postaci teścia z którym zamieszkuje nasza wspaniała rodzinka, nawet nie ma sensu się skupiać.
Jest niczym syn głównego bohatera – po prostu sobie istnieje, nie wnosząc nic do opowieści.
Głównym trzonem opowieści przedstawionej na ekranie są kończące się zasoby na Ziemi. Ludzie nie są w stanie produkować wystarczającej ilości jedzenia, która mogłaby zapewnić im przetrwanie.
Nasz kochany farmer, głowa rodziny pozbawionej matki, nie zawsze zajmował się uprawą roli. Jest niezwykle utalentowanym inżynierem i pilotem. Dzięki temu, kiedy w wyniku niecodziennych zdarzeń odnajduje tajną i ostatnią jaka istnieje placówkę NASA, jest brany pod uwagę jako idealny kandydat do poprowadzenia najbardziej niezwykłej w dziejach ludzkości misji międzygwiezdnej.
Jej celem jest znalezienie planety, daleko w przestrzeni kosmicznej, która będzie się nadawać do zamieszkania przez ludzi. Czasu jest mało, zasoby jedzenia się kończą, do tego dowiadujemy się, iż także tlen na naszej planecie będzie niedługo towarem deficytowym. Zapoznajemy się tutaj z dwójką nowych postaci, w które wcielili się ulubieńcy Christophera, Michael Caine oraz Anne Hathaway.
Od Anne nie wymagałem wiele. Jest aktorką wybitnie wręcz przeciętną i dokładnie taka jest też tutaj.
Nie byłem zdziwiony poziomem jej gry, było mi po prostu smutno, że muszę ją oglądać po raz kolejny.
Za to największym rozczarowaniem okazał się Caine.
Wybitny aktor teatralny i filmowy, wzór dla wielu aktorów młodego pokolenia, potrafi wywołać w widzu tak silne i skrajne emocje, że trudno to nawet opisać. Jego fenomenalne kreacje w trylogii Mrocznego Rycerza, Incepcji czy Prestiżu (ażeby pozostać tylko przy dziełach Nolana) chwytają za serce i sprawiają, że podziwiamy wielowymiarowe postaci w jakie Michael się wciela.
Oglądając go w „Interstellar” miałem wrażenie, iż reżyser zatrudnił dublera. Halo! Ale kto to jest!? Wygląda jak Caine? Jak najbardziej! Brzmi też jak on? Oczywiście! Ale czy gra jak aktor, którego znam i uwielbiam? NIE! Jego postać pomimo gigantycznych możliwości jakie daje, pozostaje płaska niczym klatka piersiowa Hathaway.
Reszta uczestników naszej wyprawy nie wyróżnia się niczym, są równie nieciekawi i źle zagrani, cała obsada taka jest.
Na dokładkę dostaniemy parę scen ze starszymi dziećmi McConaughey, oraz Demonicznego Damona stanowiącego wisienkę na tym ohydnym torcie pełnym zakalca.
Żeby podsumować kwestię aktorstwa, posłużę się pierwszym, z obiecanych dwóch spoilerów.
Kiedy po wylądowaniu na pierwszej z obiecujących planet wszystko idzie nie tak jak powinno, nasi galaktyczni podróżnicy wracają na „statek-matkę”. Czeka na nich jeden z członków załogi. Niestety czas to bardzo zabawna rzecz, zwłaszcza kiedy płynie na planecie zupełnie inaczej, niż na statku z którego się wyruszyło. Kiedy Matthew i Anne wracają w końcu po kilku godzinach na pokład, ich współpracownik wita ich słowami: „Nie myślałem, że kiedykolwiek wrócicie. Czekałem na was 23 lata.” Słowa te, które powinny zmrozić mi krew w żyłach nie robią niestety nic.
Nie czujemy gigantycznej samotności, szaleństwa, radości, wszystkich skrajnych cech jakie powinny się ujawnić w opuszczonym na ponad dwie dekady człowieku. Jedyne co widzimy, to aktora, który wypowiada te słowa tak beznadziejnie i beznamiętnie, jakby czytał z promptera zapowiedź nowego teleturnieju.
Po czym jak gdyby nigdy nic, załoga wraca do swojego zadania. W końcu są Prawdziwymi Amerykanami, a tacy nie łamią się zbyt łatwo.
Nie będę omawiał gry aktorskiej pozostałych członków tej fascynująco miernej gwiezdnej przygody, skupię się teraz na sprawach czysto technicznych.
Cóż jest ważniejszego w kinie sci-fi pełnym rozmachu niż zdjęcia?
Kilka dekad temu Kubrick udowodnił swoją „Odyseją”, że można wypuścić film kompletnie o niczym, z drewnianym aktorstwem, idiotycznym scenariuszem i fatalnym soundtrackiem, byleby zdjęcia i efekty specjalne były w nim na poziomie.
Niestety zdjęcia w „Interstellar” są tak złe, że bardzo trudno jest docenić efekty specjalne...
Operator pokazał nam zdecydowanie za mało kosmosu, więc nie czujemy ogromu wszechświata, pustki i tego jak życie człowieka jest kruche i nic nieznaczące z większej perspektywy. Kiedy zaś chodzi o ujęcia w środku statku-matki i promu kosmicznego, widzimy zbyt wiele. Odpada więc możliwość wywołania klaustrofobicznych uczuć u widowni. Przez cały seans wydawało mi się, iż operator kamery nie mógł się zdecydować na jedno bądź drugie, więc zatrzymał się w środku. Zawieszony w pustce i braku pomysłu jak cała reszta filmowej ekipy.
Jeśli chodzi zaś o muzykę, to chciało mi się w kinie płakać.
Niestety nie ze wzruszenia, a z głębokiego zawodu jaki sprawił mi Bóg Muzyki Filmowej Zimmer. Nigdy jeszcze nie słyszałem tak słabej i źle dopasowanej kompozycji Hansa. Nie wiem jakim cudem ten geniusz podpisał się pod tym okropnym tworem, jaki śmie nazywać soundtrackiem. Wielki czar prostoty i powtarzalności kompozytora zupełnie się ulotnił, słyszymy co prawda jakieś dźwięki w głośnikach, ale nie przykuwają one w ogóle uwagi i tak naprawdę mogłyby nie istnieć. Zupełnie nie zmieniłoby to odbioru obrazu. W takim razie, skoro wszystko jest do niczego, to co z fabułą? Fabuła jest przewidywalna i nudna. A to się Nolanowi jeszcze nigdy nie przytrafiło. Nie mówimy tutaj oczywiście o prostych jak konstrukcja cepa Batmanach. W końcu od jakiegoś czasu adaptacje komiksów rządzą się swoimi prawami.
Żeby podsumować rozważania nad fabułą (a raczej jej brakiem) posłużę się drugim spośród obiecanych spoilerów. Kiedy podczas dynamicznego z założenia zakończenia wątku podróży padł ten tekst, myślałem że zleję się w fotel ze śmiechu.
-Ale jak się z nimi skontaktujemy?
-Miłością!
Siedzę i nie wierzę!
Musiałem się przez chwilę zastanowić, czy na pewno nie przyszedłem do kina naćpany! Kiedy już się upewniłem, że jestem trzeźwy i czysty, zrobiło mi się bardzo przykro.
Najgorsza podróż na jaką się wybrałem od dawna!
Podsumowując całe przedsięwzięcie w paru słowach: Interstellar nie jest warty poświęcenia trzech godzin życia.
On nie jest warty nawet kilkudziesięciu minut które spędziłem na opisaniu go.
Film ten nie jest warty nawet żałosnych paru minut, jakie poświęcicie na czytaniu tego tekstu Drodzy Czytelnicy...
Najgorszy film Nolana, najgorszy film roku i jeden z najsłabszych filmów sci-fi jakie widziałem w życiu.
O „Interstellar” należy jak najszybciej zapomnieć, udawać, że nie istnieje i czekać na kolejny film Christophera, mając nadzieję na poprawę formy Brytyjczyka...
Nie oglądajcie tego filmu.
A jeśli już musicie, to obejrzyjcie go w domu, ściągniętego z torrentów. Nie wyrzucajcie ciężko zarobionych pieniędzy, żeby zobaczyć ten gniot w kinie. Nie wierzę, że za to zapłaciłem. Gdybym nie był w kinie z przyjaciółką o bardzo podobnym poczuciu humoru, to pewnie wyszedłbym z sali w połowie seansu.
Kilkoro osób to zrobiło.
Jeszcze nigdy w życiu nie widziałem jak ktoś wychodzi z kina podczas seansu! Na „Interstellar” można tego doświadczyć. Zdecydowanie niezwykły film! Serdecznie polecam ludziom bez gustu, oraz ślepym. Będzie im się miło słuchało Matthew i jednocześnie nie zobaczą tego badziewia!