Tak naprawdę po seansie tego filmu w mojej głowie zderzyły się dwie prawdy: jedna z nich stanowi swoistego rodzaju dementi a druga [przeciwstawna] uzasadnia porażkę jego twórców. Po pierwsze: jedynym dobry aspektem tego filmu od samego początku do końca jest Ashton Kutcher. On tu nie gra, on tu jest Jobsem. Odwalił kawał dobrej roboty [i to nie tylko w aspekcie wizualnym]. Ale, no właśnie "ale". Ugrzązł w mieliźnie płytkiego scenariusza, który swobodnie, lekko i bezczelnie z siłą totalnej ignorancji wysysa istotę historii geniusza. Słowa, słowa, słowa - i tylko słowa, ale kluczowych spraw nieopisujące. Film porażka z genialną rolą. Już dawno takiego wyczynu nie widziałem. I chociażby dla tej specyficznej sytuacji warto zapoznać się z tym kinematograficznym dziwolągiem.
Pozwól, że nie zgodzę się z Twoją opinią i wyrażę swoją. "Słowa, słowa, słowa - i tylko słowa, ale kluczowych spraw nieopisujące". Moim zdaniem te słowa zbudowały genialność i prostotę tego filmu. Historia geniusza oddanemu całkowicie swojej pasji - to pokazał nam ten film. Z jednej strony poprzez pewien patos z drugiej poprzez prostotę, film jest zrozumiały dla laika. Piszesz, że "kluczowych spraw nieopisujące", których dokładnie (Przyznaję, że żywot Steve'a Jobs'a jest mi średnio znany, więc chętnie się dowiem, czego nie ukazano w tym filmie. Być może zmieni to moje zdanie o nim.)
Przyznam Tobie rację, że rola Jobsa odegrana została przez Kutcher'a fenomenalnie. Odegrana w tym przypadku to za mało. "On tu jest Jobsem" - pełna zgoda.