Rzadko kiedy mam ochotę wyjść z kina, a w trakcie oglądania tego filmu przymierzałam się do
tego kilka razy. Krótko rzecz ujmując film można streścić w kilku słowach: przemówienia pełne
patosu, oklaski, Ashton Kutcher próbujący naśladować specyficzny chód Jobsa (co totalnie mu
nie wychodzi i jest tak sztuczne, że po seansie wyszłam z bardziej płaskim czołem od ilości
facepalmów robionych za każdym razem gdy widziałam tę fuszerę).
Wpleciony wątek rodzinny totalnie niczego nie zmienia, film z założenia miał przedstawiać
historię Appla - po co mi wiedza, że nie chciał swojej córki a później jadał śniadania z kobietą,
która w wolnym czasie odrysowuje brwi od szklanki?
Wątek przygody w Indiach - duchowej przemiany Jobsa - czasu kiedy kształtował się jego
światopogląd - przedstawiony pod drzewem na polu - 2 minuty filmu i kilka wzmianek.
ZGROZA!
Beznadziejna reżyseria, scenariusz na zerowym poziomie.
Szczerze odradzam seans tego gniota.
Steve Jobs był wielką postacią, dowiadujemy się, że w życiu prywatnym był krótko rzecz ujmując... skurczybykiem, za to jeśli chodzi o pasję oddał jej się w 100% i tego samego wymagał od innych (kilkukrotne przemówienia na ten sam temat - czy reżyser bądź scenarzysta założyli, że potencjalni widzowie są opóźnieni w rozwoju i zrozumieją przesłanie za drugim, trzecim, a może jednak ósmym razem?).
Mały, nic nie znaczący, okrutnie źle wyreżyserowany film o wielkim człowieku.