Całość polega na tym, że Michael zostaje "przypadkowo" zabity przez członków gangu, lecz przed tym zdążył odprawić rytuał przyzywający Killjoya do życia. Michael ginie, Killjoy ożywa i się zaczyna...
Klaun zabija swoje ofiary wciągając je do swojego świata (kojarzyło mi się to z "Nightmare on Elm Street"), niestety morderstwa są słabe, a nawet absurdalne (np. strzelanie z ust nabojami!) oraz pozbawione jakiegokolwiek gore. Na minus również niski bodycount.
Z zalet mogłabym wymienić aktorstwo, które jak na taką produkcję jest całkiem-całkiem (w szczególności klaun), wygląd Killjoya bardzo mi się podobał, oraz to że film jest wymieszany z humorem i dzięki temu oglądało mi się go zaskakująco lekko. No i te scenki pod koniec ("he's name is... Killjoy" haha), albo końcowa scena łóżkowa.