Oglądając ten film miałam wrażenie, że producenci wzięli pod uwagę fakt, iż Polacy zazwyczaj nie kwapią się do oglądania ojczystych produkcji, a wręcz kipią na widok nowości zza oceanu. Dlatego też postanowili zapłacić amerykańskim aktorom (którzy w swym rodowitym kraju nie mają za dużo do powiedzenia...)niemałą sumkę, wprowadzić kilka egzotycznych detali, napisać większość scenariusza w języku angielskim (coby tak "hamerykańsko" brzmiało)i że niby sukces gwarantowany?
Jak widać, Agnieszka Grochowska potrafi facetów tylko na dziecko łapać ;) Wcale się nie dziwię. Jej role zazwyczaj są (no muszę to napisać) mdłe, bezbarwne i przede wszystkim chłodne. I w "Małej wielkiej miłości" nie powaliła na kolana. Ba! Jej bohaterka nie wzbudziła nawet mojej sympatii(takie moje personalne odczucie). Że niby "nieprzewidywalna"? Bo co? Bo przeskoczyła przez bramkę? ;)
Z całej obsady podobał mi się Pan Mikołaj Grabowski. Prawdziwy, naturalny i baaardzo podobny do brata ;)
I jeszcze ten deszcz...aaa, czy spadające krople są jedynym sposobem na zbudowanie tragiczno-romantycznego nastroju? No litości...