Jak podobał mi się Antychryst tak za cholerę nie czaję Melancholii. Planeta ma się zderzyć z Ziemią i ok, niech będzie, ale co miał symbolizować ten cały dziwny ślub to nie wiem.
Ostatnia próba Justine zwrócenia się ku światu. Pustka rytuałów( warto zauważyć, że później pomimo pewnego końca świata NIKT się nie modli, nie dyskutuje- z jakkolwiek pojmowanym- bogiem/ Bogiem), pustka relacji międzyludzkich. Bardzo ładnie zobrazowane, myślę że Von Trier miał niezły ubaw portretując tę menażerię.
Właśnie tak, jak mówisz. To była ostatnia maskarada Justine - "bycie-ku-życiu", takie, jakiego oczekują od Ciebie Świat / ludzie. Był to genialny wstęp do całkowitego zaprzeczenia jakimkolwiek pozytywnym wartościom, do wykpienia i zniżenia pseudopriorytetów do skrajnego poziomu. Preludium do nihilizmu.
To raczej nie było zaprzeczenie jakimkolwiek pozytywnym wartościom, tylko niby pozytywnej wartości prostego życia towarzyskiego, obrzędów, rytuałów (może nawet tradycji) oraz pseudopriorytetu posiadania dużej ilości pieniędzy (a szczególnie wydawania ich na to, co niepotrzebne).
Przedstawiłeś kolejne argumenty na to, czemu na początku zdania zaprzeczyłeś. :) O tym właśnie mówimy. Społeczny nihilizm, egzystencjalny nihilizm. Wzbijający wyżej, ponad przyziemność.
Chodzi mi o to,że ten film nie zaprzecza wszystkim pozytywnym lub "niby" pozytywnym wartościom, tylko niektórym (wybranym) wg mnie "niby" pozytywnym. CZĘŚCIOWY nihilizm.
Ślub spowodował,że Justine zauważyła bezsens rytuałów. Przeciętny człowiek będąc na weselu czuje się dobrze, beztrosko się bawi. Lubi także oglądać wesela na filmach. Dlaczego wesela na tym filmie nie ogląda się tak przyjemnie? Lars von Trier specjalnie nakręcił wesele ,o którym każdy przeciętny człowiek marzy. Widz dziwuje się dlaczego to wesele jest takie nudne, ale przecież sam o takim zawsze marzył. Usiłuje znaleźć w tym weselu coś co by mu się podobało (podobnie jak Justine (jej odczucia mają być podobne do odczuć widza)), ale nie może. Ślub nie miał czegokolwiek symbolizować, tylko pokazać widzowi bezsens zabaw i rytuałów przeciętnych ludzi (bo są one puste, nudne itp.), właśnie na przykładzie wesela (i to nie byle jakiego). W tej części filmu reżyser mówi, żeby nie szukać szczęścia w obcowaniu z prostymi ludźmi (w prostym życiu towarzyskim).
Do czasu wesela, dla Justine największym szczęściem było życie towarzyskie. Gdy straciła chęć życia towarzyskiego, pogodziła się z końcem świata (a może nawet się ucieszyła, bo ludzie, których do tej pory znała (a od niedawna znienawidziła (szczególnie jej szef)) rozpaczają, podczas, gdy ona jest obojętna.
Na początku tego filmu jest jednak coś symbolizującego. Jest to limuzyna symbolizująca wesele. Podobnie jak wesele kosztowała dużo, ale również okazała się bez sensu (a nawet czymś negatywnym, bo spowodowała opóźnienie wesela (podobnie jak samo wesele)).
To po co chciała mieć wesele skoro nie potrafiła się z niego cieszyć? No i nadal nie widzę związku wesela z końcem świata.
Chciała mieć wesele, ale nie wiedziała, że właśnie na nim jej świat się skończy (że Lars von Trier właśnie tak je nakręci). Film jest podzielony na 2 części. Pierwsza do "Justine", a druga "Claire". Nazwy tych części oznaczają osobę dla której świat się kończy. Dla Justine jedynymi wartościami w życiu były życie towarzyskie i bogactwo. Podczas wesela zauważyła dzięki reżyserowi (jak już napisałem odczucia Justine mają być podobne do odczuć widza, więc ten film jest skierowany przede wszystkim do osób takich jak Justine przed przemianą) ,że te "wartości" są puste. Jeżeli nie potrafiła znaleźć czegoś innego, co sprawiałoby jej szczęście, to można powiedzieć, że świat dla niej się skończył. Dla Claire świat musiał skończyć się naprawdę (nie mogła porzucić stereotypów, tak jak Justine). Obie zabiła "melancholia", tylko że Justine melancholia (jako uczucie, stan zamyślenia), a
Claire Melancholia (planeta, czy coś w tym stylu).
Reżyserowi nie chodzi o to, że należy unikać melancholii, wręcz przeciwnie. Mówi, że postawa "nie myśl, baw się, zarabiaj i wydawaj na zabawę" jest zła. Ten film nazywa się MELANCHOLIA i niesie śmierć złym stereotypom.
Świetnie napisane. Po prostu: Justine wyzbyła się wszelkich iluzji, dzięki czemu pogodziła się z faktem, że nadchodzi koniec. Ba - ona wręcz tego pragnie, bo zdaje sobie sprawę, jak kiepsko i niesprawiedliwie zorganizowana jest ziemska rzeczywistość.
Chyba nie do końca się zgadzam, że to dopiero podczas wesela u Justine dokonała się przemiana, bo Claire kilka razy upomina ją, żeby tym razem nie robiła scen. A i ostatnia rozmowa Justine ze swym mężem daje wrażenie, że ona zawsze taka była, ale starała z tym walczyć a właśnie wesele było tą ostateczną przegraną bitwą. I Trier stara się chyba pokazać, że póki walczymy z myślą o tym, że całe życie jest bez sensu, wszelkie miałkie rytuały nie mają sensu i znaczenia. I dopiero gdy uświadomimy sobie te prawdy możemy odnaleźć spokój ducha. (Warto zauważyć, że im bliżej końca tym stan Justine się poprawia.) Ale i ona na koniec wybrała jednak w pewien sposób iluzje - tej magicznej groty. Która z założeniu (tak jak rytuały itp.) ma chronić nas przed prawdziwym światem, oszukiwać nas co do prawdziwej wartości życia ale jest tylko szałasem z kilku patyków które nie uchroni nas przed śmiercią, nicością i Melancholią.
Jest pewnie wiele sposobów tłumaczenia. Każdy może być uznany za prawidłowy albo naciągany.
Moim zdaniem Trier lubi "bawić" się symbolami. Szczególnie ulubione przez niego "ofiary" są symbole chrzescijańskie (Dogville, Antychryst). Wesele w Biblii często symbolizuje jedność między człowiekiem a Bogiem, czyli jedność z absolutem i życiem wiecznym. Trier jednak pokazuje coś odwrotnego: wesele Justine jest typową szopką, w której ludzie czują się samotni i robią dobrą minę do złej gry. Zamiast się do kogoś przybliżyć Justine niszczy niemal wszystkie relacje, aż w końcu pozostaje sama.
"Prawdziwe" wesele natomiast przedstawia druga cześć filmu. Jest to akt połączenia człowieka z absolutem, ale nie z Bogiem, lecz z nicością. Mamy tu też kilka rytuałow, ale one tym razem odnoszą sie do realnej rzeczywistości, czyli zagłady świata.
Tak ja to przynajmniej odbieram.
Nie powinno się traktować tej historii powierzchownie. Melancholia prześladuje człowieka, zbliża się do nas, oddala, wraca. Kiedy wydaje nam się, że już nas minęła - znów wraca. Można od niej uciekać, ale nie ma dokąd. No chyba, że do magicznej groty, do świata fikcji i iluzji. Tam można czasem schować się aby uniknąć zderzenia z ponurą rzeczywistością.
Bardzo ładnie powiedziane. Ale zastanawia mnie na ile "magiczna grota" może w życiu spełniać swoją funkcję skoro jesteśmy świadomi jej prowizorycznosci.
Człowiek świadomy bezsensowności życia musi tkwić w melancholii. Nie ma wyjścia. No bo jak można w sposób świadomy siebie oszukiwać? Nie wiem. Według mnie to chyba niemożliwe.
No ale ta świadomość ma różne natężenie w różnych momentach Twojego życia, prawda ? Ja na przykład jestem pesymistą i melancholikiem, ale wielu ludzi nie zdaje sobie z tego sprawy, bo lubię się śmiać i robić sobie jaja z życia. Gdyby moje poczucie bezsensu egzystencji było nastawione na full przez 24 godziny na dobę, to albo bym zwariował albo strzelił samobója :)) Założę się, że gdy zasiądziesz przed ekranem, żeby zobaczyć nowy film Larsa, to nie będziesz w tym momencie myślał : "Kurcze, życie to jednak jedno wielkie g...o... Powinienem powiesić się jeszcze dziś...", ale będziesz na te dwie godziny podjarany na maxa i autentycznie szczęśliwy :)) Ten film będzie taką małą grotą, w której się na krótko schronisz i ZAPOMNISZ o wszystkim innym, odłożysz na bok swoją świadomość, bo Twoja percepcja skupi się na oglądanym filmie.
Zgoda. W miejsce religii wchodzi sztuka. Daje ona przynajmniej krótkotrwałą ulgę.
Ale sztuka ma swoje granice. Jedno dzieło nie może Ci wypełnić życie "raz na zawsze". Inaczej jest np. z religią lub ideologią: gdy przyjmiejsz jakiś określony swiatopogląd (nieważne jaki, byle, żeby nie był nihilistyczny), to wypełnia Cię on w sposob trwały. Człowiek wierzący wstaje rano z łóżko i zamiast sobie uświadmiać nikczemność swojego marnego istnienia modli się do Boga; socjalista będzie cały dzien myślał o tym, jak "naprawić" społeczeństwo. I tak dalej... Jednak dla człowieka, który całym sercem i całą głową oddał się nicości nie ma niczego, co by go w sposób trwały wypełniało. Zauważyłem, że po jakims czasie tacy ludzie również wracaja do jakiejś pozywtyności: zaczynaja wierzyć w "los" albo w kosmitów.
Często religijni ludzie okreslają nihilistów mianem "pustych" ludzi. I pewnym sensie mają rację: człowiek żyjący poza wszelka pozytywnością jest całkiem pusty. Owszem, taki człowiek może sobie obejrzeć jakiś dobry film, przeczytać genialną książkę, posłuchać pięknej muzyki... ale pozostaje ta pustka. To co przed chwila zapomniał wraca z jeszcze większa siłą.
Jednym wyjściem byłoby zatem szukać non stop jakiejś ucieczki przed własną świadomością. Ale ile tak można? iIczy ma to sens dla człowieka świadomego marności wszelkiego bytu?
No no, widzę, że dyskusja się nieźle rozkręciła;) Czytam uważnie i jak może zauważyliście przekonaliście mnie, bo podniosłem ocenę o dwa punkty. Rzadko to robię, bo zazwyczaj dyskusje ze zwolennikami filmu, który mi się nie podobał kończą się na: "jesteś debilem, idź oglądać Batmana". Więcej już napewno nie dam zanim nie obejrzę drugi raz, ale dyskusja niech trwa;)