Melancholia (teraz obowiązuje termin depresja) "zabija"' Justine w pierwszej części filmu. Rozwija się ona na tle wiwisekcji ludzkiej natury i kultury, dokonanej wspaniałą (lepszej bodaj nie widziałem) pracą kamery "z ręki".
Inni, w tym Claire, siostra Justine, w dedykowanej jej drugiej części filmu "żyją" dalej, kierowani popędami natury oraz kanonami i nawykami kultury, już wcześniej skompromitowanymi. Żeby im uświadomić bezsens istnienia (sic!), "zabić", reżyser wprowadza drugą Melancholię, inną planetę (pobraną z repertuaru SF i filmów katastroficznych).
Jedni (John) bronią się przed unicestwieniem "męskim" racjonalizmem i przebojowością - do czasu; później, też "po męsku", uciekają w samobójstwo.
Inni, z natury kochający, spolegliwi, ale też zorganizowani i pragmatyczni (Claire) bezradnie miotają się, do końca szukają ratunku i rozpaczają.
Jest też dziecko (Leo), które wierzy w czarodziejską moc "superdorosłych", którym do końca z nadzieją ufa.
Jest jeszcze Justine, która jako już "nieżyjąca", okazuje stoicki spokój wobec zagłady - a nawet może pomóc innym.
Niezwykle mądry i smutny film, który jeszcze w trakcie oglądania przywołał mi skojarzenia z filozofią Sartre'a (żeby nie sięgać do wcześniejszych mędrców) i książkami Kurta Vonneguta oraz, częściowo, Philipa K. Dicka. Film o śmierci, destrukcji, entropii.
Jedyny jego pozytywny wydźwięk to sugestia o nieistotności istnienie nas, ludzkości, Wszechświata; to my, całkiem arbitralnie, nadajemy sobie i otaczającej rzeczywistości jakiś tam sens i czasem cel.
Ale nie bądźmy pesymistami - wszak >> śmierć żyjących nie dotyczy a martwych już nie interesuje <<.
Jeszcze coś: To nie jest w żadnym razie film SF! W takich filmach (nie "filmidłach"!; w nich wszystko jest możliwe) konsultanci na ogół dbają, aby nie przekraczać zbytnio, do absurdu, podstawowych praw nauki. Nie trzeba kończyć fizyki na uniwersytecie, żeby wiedzieć, że takie zbliżenie dwu masywnych ciał niebieskich już na początku drugiej części filmu wywołałoby siły pływowe zdolne rozerwać oba ciała niebieskie. Jeśli nawet planeta M. byłaby tak mała, jak pokazuje to ostatnia scena z prologu filmu, to ona byłaby rozerwana na kawałki, a na Ziemi olbrzymie fale tsunami, huragany i spękania skorupy powodujące erupcje lawy i trzęsienia ziemi zmiotłyby biosferę w kilka godzin. Tymczasem w tym filmie tylko masowo ćmy latają i robaczki wyłażą na powierzchnię gleby! Już bardziej to pasuje do filmu fantasy.