Nie rozumiem wielkiego fenomenu tego filmu, po prostu. Nie widzę w nim nic niezwykłego poza tym, że jest kolejnym dziełem wybitnego von Triera.
Przez pierwszą godzinę nie działo się nic i jedyne, czego się wówczas dowiedziałam to to, że Justine jest psychiczna i miała przystojnego męża, którego przez swoją głupotę straciła. Akcja zaczęła się w części drugiej, dopiero wtedy pojawiły się pierwsze oznaki, które mogłyby wskazywać, że faktycznie jest to film o końcu świata, jak opis głosi.
Chociaż może już w pierwszej rozegrał się mały koniec świata zamykający się jedynie w czyimś sercu?
Jeśliby patrzeć na ten film jako jedną wielką metaforę, końców świata doczekaliśmy się w nim trzech, z czego ten ostatni, spowodowany przez planetę uderzającą w Ziemię, miał największe znaczenie.
Jednak dla widza szukającego w filmie rozrywki ta pozycja będzie istną katorgą.
W "Melancholii" podobało się to, że mieliśmy przedstawione dwa zgoła odmienne punkty widzenia: Claire, przerażonej wizją nadchodzącej katastrofy i i z drugiej strony Justine wyczekującej końca świata.
W pierwszej części mamy Justine i początki jej stanu depresyjnego - niby piękne (dla niej) okoliczności, ale czegoś jakby brakuje. Justine wydaje się być oderwana od rzeczywistości, tuła się bez sensu, nie czuje się zbyt dobrze. Świat, który ją otacza nagle wydaje się być marny. Co w tym czasie robi Claire? Realizuje się. W całym tym zgiełku czuje się jak ryba w wodzie, wszystko ma zaplanowane, dba o gości, przyjmuje rolę, jaką jej narzuca okoliczność, ciągle strofuje siostrę, że ta nie potrafi zachować się jak należy. W drugiej części filmu wszystko się odwraca. Teraz to Claire jest zagubiona, natomiast jej siostra w cudowny sposób wyleczyła się z depresji i z niecierpliwością oczekuje tego, co nieuniknione.
Świetny zabieg na pokazanie, iż w obliczu nadchodzącego końca świata nie każdy będzie rozpaczał, bo nie wszyscy kochają rzeczywistość, w której przyszło nam żyć. Czy jest w tym coś niezwykłego? Może trochę banalnego, ale jakby spojrzeć na film jako całość, to mamy do czynienia z dziełem kompletnym, w którym ważne są niuanse, a nie wrażenie ogólne. Myślę, że właśnie na tym polegał cały fenomen filmu.
Film interesujący aczkolwiek zbyt wydumany. Niesamowite dłużyzny, całą historię dałoby się opowiedzieć w 15 minut. Mnie nie zachwycił choć kilka pozycji van Triera cenię. 5/10
Mistrza i Małgorzate, Nowy Wspaniały Świat, Fausta itd. też można by zmieścić na 10 stronach...
ten wybitny von Trier tworzył rzeczywiście dla rozrywki, ale chyba tylko swojej ;)
wszystkie jego filmy są dość denerwujące, bohaterce "tańcząc w ciemnościach" chciałam krzyknąć "co robisz, kobieto?!".
oprócz tego, co napisał mój poprzednik - kontrast postaci, całkiem inne osobowości oraz cele, jest chyba jeszcze kilka rzeczy.
na pewno dobre aktorstwo. plus ewentualnie nawiązanie do innego skandynawskiego reżysera - Bergmana (film "Szepty i krzyki")
a poza tym ja odniosłam wrażenie, że ten świetny mąż został dla niej wybrany przez rodzinę, żeby wreszcie zaczęła prowadzić przykładne życie ;)
pozdrawiam!