Może to wina mojego braku sympatii dla Elvisa, a może zwykłej kiczowatości tego filmu, ale po prostu nie znajduję żadnych słów, które mogłyby obronić ten tytuł. No może jeden plus - w postaci Ann-Margret - ta kobieta wyglądała (i poruszała się) wprost zniewalająco. Ale nawet taki "kociak" na ekranie to trochę za mało, by film był godny zapamiętania.
Elvis beznadziejny i sztuczny. Akcja trywialna i bardzo schematyczna. Zdjęcia montowane techniką "studyjną" (klasyczny przypadek, gdy bohater prowadzi unieruchomiony wóz, a w tle na dużym ekranie przewija się film z akcją) ogłupiają i wręcz śmieszą. Co jeszcze wymieniać, żeby udowodnić słabości "Miłości w Las Vegas"?
Jedyne plusy tego musicalu to piosenki, zdjęcia i Rusty. Lucky jest samolubnym dupkiem, który zgrywa romantycznego Romea i nie potrafi dla swojej "wielkiej miłości" zrezygnować z hazardu ani wyścigów. Gdyby naprawdę ją kochał, od razu przyrzekłby jej, że dla niej z tego zrezygnuje. Więc ta akcja z tymi wyścigami na końcu i z tym ich ślubem jest sztuczna i wymuszona.