pomaszerowałem do kina zachęcony zwiastunem. Z kina wychodziłem równie
zadowolony, jak do niego wchodziłem.
Może „Mniejsze zło” poziomem nie zachwyca, ale za to przywodzi na myśl
najlepsze skojarzenia z komediami obyczajowymi lat 80. Ogląda się go
znakomicie. Wraz z trzema innymi osobami na sali momentami ryczałem ze
śmiechu. Rozrywka znacznie lepsza niż „Odlot” – wiem, wiem, za stary
jestem na kolorowe animacje.
Bo w zasadzie najnowsze dzieło Morgensterna jest rozrywką dla dojrzałych
widzów, którzy z przyjemnością przypomną sobie czasy słusznie minione,
pouśmiechają się z powodu zgrabnych dialogów i popatrzą (przynajmniej
męska część) na gołe piersi kilku pięknych aktorek.
I co z tego, że scenariusz strasznie kuleje, że głównemu bohaterowi
wystarczą dwa spojrzenia, by zaciągnąć do łóżka panienki. Co z tego, że
ma ich więcej od Bonda. Co z tego, że w natłoku wątków gdzieś gubi się
kobieta zapłodniona przez bohatera, z którą ten miał się związać na
resztę życia. Że jest tu cała masa zbędnych ujęć, scen. Te rzeczy podane
w takiej luźnej formie wyjątkowo mnie nie denerwowały i przyjmowałem je z
uśmiechem na ustach – z uśmiechem na ustach patrzyłem na nieco kosmiczne
mieszanie wątków i upychanie na siłę tła historycznego (stan wojenny,
porozumienia, strajki, internowanie, cenzura itd.).
Choć treść ogólnie uboga i zupełnie w filmie nie rozwijana - całość
mieści się w tytule – to warto było wśród repertuaru wybrać mniejsze zło
i pójść na ten film. Miło spędziłem dwie godziny.