Jedyny raz w życiu płakałem na filmie i to było dziś, na NTTD. Film jak film, dobry jak Skyfall, nie ma się czego czepiać i nad czym rozpływać.
Ale płakałem. Bo to koniec postaci, której jestem wielkim fanem, ostateczne wykończenie człowieka, który przez szereg odcinków tracił najbliższe osoby, w tym najważniejsze - kobiety, które mogły go wreszcie wyprowadzić z zawodu i roli agenta. Bo zrobiono to w sposób kłujący w każdy oddzielny nerw - sprawiono, że Bond nigdy nikogo nie dotknie i nie ucieszy sobą, no i nawzajem. W momencie gdy uświadamia sobie, że posiada pełnoprawną rodzinę. Bo mimo bycia maszynka do zabijania, nie zasłużył na koniec w takim etapie swojego życia, gdy to życie znów wreszcie mogło być normalne. Bo zrobiono to z wielką pompą, w pełnej krasie śmierci jako takiej, bez cienia wątpliwości.
Płakałem i się nie wstydzę, wyobrazcie sobie że kiedyś zastrzelą wam Harrego Pottera i będzie tak samo. Każdy ma swoją własną ikoniczna postać filmową, która kocha miloscia ideologiczną, platoniczna i nieskończona.