Jednostkami są Pierre i Cybele (Francoise). On, facet około trzydziestki, weteran wojny w Wietnamie. Podczas nalotu przypadkowo zabił wietnamskie dziecko, co przypłacił depresją i częściową amnezją. Ona, wrażliwa, nad wiek rozwinięta sierota z podparyskiego sierocińca w Ville d’Avray. Ich przypadkowe spotkanie odmieni życie Pierre’a. Dla mężczyzny, który będzie nawet naginając prawo spotykał się z dwunastoletnią Cybele, chwile z nią spędzone staną się czymś w rodzaju psychoterapii. Ona w końcu znajdzie kogoś, z kim będzie mogła porozmawiać, kto będzie się starał ją zrozumieć. Ale tak bliskie relacje nie przejdą niezauważone w prowincjonalnym miasteczku – ludzie zaczną gadać, że to niezdrowy związek. Ostracyzm, nagonka, zaszczucie, wreszcie coraz bardziej chorobliwe zaangażowanie Pierre’a (nie waha się pobić dzieciaka wyśmiewającego Cybele) doprowadzą w końcu do tragedii…
Serge Bourguignon, dla którego był to pełnometrażowy debiut (wcześniej kręcił dokumenty i krótkometrażówki, za jeden dostał nawet Złotą Palmę), zekranizował kontrowersyjną powieść Bernarda Eschassériauxa (pisarz pracował przy napisaniu nominowanego do Oscara scenariusza) w formie klasycznego melodramatu. Zarzucano mu potem, że zastosował tanie triki, że to typowy wyciskacz łez. Znaleźli się i tacy, którzy domagali się zakazu wyświetlania filmu, jako obrazu o pedofilu. Kto uważnie będzie podążał za pielęgniarką zakochaną w głównym bohaterze w scenie, w której próbuje się ona na własne oczy przekonać o prawdziwości plotek, jednoznacznie skreśli to ostatnie pomówienie. Z drugiej jednak strony w finałowym etapie stosunek Pierre’a do Cybele wykracza poza granice normalności – jest w nim odrobina uczuć ojcowskich, odrobina kumplostwa rówieśników, a także ździebko szaleństwa, obsesji na temat danej osoby… Jego relacje ewidentnie wykraczają poza przyjęte normy (tylko czy to jego chory umysł, czy też chęć obrony dziewczynki i swej własnej w nieprzychylnym dla obojga świecie?).
Coraz bardziej hipnotyczny klimat filmu podkreślają mistrzowskie zdjęcia Henriego Decae (wspaniałe ujęcia przyrody i bohaterów odbijających się w jeziorze) i muzyka Maurice’a Jarre’a (nominacja do Oscara). To jeden z tych filmów, które mimo upływu lat – już prawie pięćdziesięciu – nie trącą myszką i które wciąż oddziałują na emocje. „Niedziele…” nagrodzono Oscarem dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego. O dziwo reżyser nakręcił jeszcze potem tylko trzy – kiepskie zresztą – filmy, ostatni raz na reżyserskim stołku zasiadł w roku 1969…
recenzja autorstwa Jana, pochodzi ze strony:
http://kinoplay.pl/niedziele_w_avray,96,923.htm
UWAGA SPOILERY! Facet szuka odkupienia po tym, co zrobił na wojnie, analogia do wieku dziewczynek jest oczywista. Jedna zginęła przez niego w wypadku, pomyłce, nie jest to do końca wypowiedziane, druga widziała w nim ojca, takiego do którego miała nawet jakieś daddy issues (ale wykluczmy od razu element erotyczny, przecież Francoise mówi, że podoba to się jej jeździec konny, którego mijali, co daje jasno do zrozumienia, że w swoim udawanym tacie widzi właśnie tatę). Pierr czuł, że jest jeszcze dla niego jakaś szansa, tak samo Franocise, i to ich połączyło. Ale że ludzie najpierw myślą o najgorszym, to podejrzewali byłego pilota o nieobyczajne i gorszące zachowanie, a potem go zabili, myląc się koszmarnie. Smutek, dużo smutku.