Wiedziałem, że kiedyś nadejdzie ten dzień, że nawet hiszpański horror mnie od siebie odrzuci, co po tłustych latach w tym gatunku wydawało się rzeczą nie do pomyślenia.
„Wezwani” tylko zaczynają się intrygująco (pomysł z taśmami filmowymi, z tajemnicami zamiatanymi pod dywan) i pozornie grane są na wysokiej dramatycznej nucie (wątek matki nie mogącej pogodzić się ze stratą dziecka, czy księdza, którego dręczą wyrzuty sumienia). Dalej dzieją się już rzeczy, które bliższe są prawom amerykańskich pseudo-strachulców, niż stylowemu, metafizycznemu horrorowi z Europy.
Świecące zjawy wyskakują to z lewa i prawa, po korytarzu biega „protezowy składak” (nie mam pojęcia jak to kuriozum nazwać), a na koniec zjawia się zjawa tak na oko 3 razy większa niż ta z „Przerażaczy” doprowadzając do błysków, które pewnie widziano na drugim krańcu Hiszpanii.
Jestem niepoważny, wiem, ale inaczej nie potrafię. Obraz, od amerykańskich braci o nawiedzonych domostwach, różni tylko brakiem krzykliwości w scenach paradowania duchów i w zasadzie niczym więcej. Nie wiem jak można było zepsuć, taki potencjał, w każdym bądź razie się udało…
Moja ocena - 3/10