Nie oglądałem oryginału. Przede wszystkim kapitalny duet aktorski. Szczególnie Colman, która mimo przeciętnej urody umiejętnie jak kameleon przekształca się, wabi i czaruje. Z kolei Benedict, o równie przeciętnej urodzie, dopełnia postać Coleman niezwykle realistycznie. Perypetie uzdolnionej pary, które od pierwszych minut wydają się być szczere i prawdziwe. W przeciwieństwie do par dobranych na zasadzie wyrwania z żurnali mody i doklejenia klejem roślinnym. Tutaj czuć tę aurę, to poświęcenie, złożenie swojego życia w ofierze na ołtarzu rodzinnym, dla dobra dzieci. Prozaiczne życie (w filmie nie do końca), scysje, wspólne marzenia, początkowa fascynacja a potem tylko akceptacja siebie i trwanie. Drobne pęknięcia przekształcające się w rany do kości, niechęć, obojętność, wyobcowanie. Wyprowadzenie się dzieci z domu i pustka która dudni i przeraża w pustych pokojach. I potem nagle krucha i wyschnięta gałąź, z której dawno odpłynęły soki pęka. Świetna scena z wielorybem. Sama walka o dom pyszna. Klasyczna wisienka na trocie, która rozbudza pogrążonego w zadumie widza. Świetne sceny kolacji, szarże aktorskie w końcówce, sprawiają wrażenie kompletności dzieła, chociaż widać ten moment, w którym producent przeszedł do reżysera i powiedział "wszystko fajnie ale musi być nawiązanie do oryginału, dodajmy zaciętą, pełną uszczypliwości walkę, bez brania jeńców z elementami komedii, do cholery".