Na początku filmu dowiadujemy się że historia której rekonstrukcji będziemy świadkiem, wydarzyła się naprawdę!
Ano w pewnej kolumbijskiej wiosce znikają ludzie. Przyczyną tej sytuacji jest wąsate bydle, które lubi ogryzać nieszczęśników do połowy i urzęduje w jeziorze obok wioski. Tak się składa że głównym pracodawcą w rejonie jest amerykańska korporacja cementowni, której miejscowy oddział wylewa odpady do wspomnianego zbiornika. Po niepokojach wywołanych przez dziennikarkę telewizyjną (naprawdę nie ma ona ciekawszych zajęć?), która nagłaśnia sprawę zanieczyszczenia środowiska, szefostwo postanawia wysłać na miejsce swojego agenta, aby ten zbadał sytuacje.
Film posiada ten tandeciarski urok lecz jako monster movie wypada blado. No bo po co mi korowód postaci pałętających się po planie, skoro sam potwór pojawia się około osiem minut na cały seans? A bohaterów mamy różnych: Babka która przeżyła atak kreatury( jej chłopakowi się nie udało) i od tej pory jest uważana za czarownicę z powodu jej zeznań, proboszcz parafii który ma przepitą twarz i nic tylko się modli, na miejscu znalezienia zwłok pojawia się też lekarz w fartuchu, który wysuwa teorie że sprawcą zgonu mógł być rekin w jeziorze(sic!)( jak już to faktycznie miał być film na,,faktach'' to mogli wymyślić hipotezę z np. krokodylem) ale szczerze cały ten cyrk mi koło nosa latał. Co do samej tytułowej postaci, to prezentuje się całkiem w porządku (czytaj; śmiesznie) wystawia łepetyne z wody warczy i przewraca ślipiami. No ale jak już wspomniałem występuje tylko przez kilka chwil.
Pseudo ekologiczne pitu pitu,