cóż, po filmie słynnego i lubianego przeze mnie reżysera briana de palmy spodziewałem sie dużo więcej. szczególnie, że gra w nim mój ulubiony aktor, mistrz nad mistrze, robert de niro. zawiodłem się, ale nie do końca...
warto pamietać, że to jeden z pierwszych filmów i jednego, i drugiego filmowca. a poczatki zawsze są trudne. poza tym film ten na pewno inaczej odbierany jest teraz i inaczej odbierany był przed laty, w końcu dostał nagrodę w berlinie, więc nie jest to byle co...
w pozdrowieniach zawartych jest wiele ważnych i wciąż na sój sposób aktualnych tematów. reżyser podszedł do nich w troche parodiowy, czy groteskowy sposób - potraktował je, jak to się mówi, z przymróżeniem oka. wyszło to trochę kiczowato, niestety... de palma serwuje nam koktajl składający się z wyśmiewania amerykańskiego zaangażowania w wojnę wietnamską, fascynacji zamachem na jfk, amatorskimi filmami i szeroko pojetą erotyką...
do tego wszystkiego dochodzą te fryzury, stroje - sprzed epoki. dodające filmowi de palmy swoistego charakteru, klimaciku... no i jest jeszcze muzyka - bardzo mi sie podobała - szczególnie tytułowy kawałek... ach, te hipisowskie czasy...
moim zdaniem film dziś zaśługuje na 6(6+)/10, ale nie martwię się, bo to tylko rozgrzewka, dwaj MISTRZOWIE, którzy nakręcili ten film, jeszcze pokażą pazurki....