Aż musiałem to wyszukać: miesięcznik "Life video" na początku 1991 roku wytypował listę 100 najciekawszych filmów jakie ukazały się w Polsce na VHS. Podzielił ją na gatunki, by kino dla widzów o różnej wrażliwości nie gryzło się zbytnio ze sobą. W ramce z horrorami obok "Psychozy", "Lśnienia" i "Egzorcysty" pojawiło się właśnie "Alice, Sweet Alice". Niby wyróżnienie dokonane przez mało znaczące jury, ale jako że nie znałem wtedy innych źródeł, z miejsca uznałem go za (prawdopodobnie) film wielkiej klasy. Moje poszukiwania trwały długo zanim w końcu się na niego natknąłem.
Niestety to wcale nie jest ponadczasowa produkcja przyprawiająca o dreszcze najtwardszych maniaków kina grozy. Raczej sprawnie zrealizowany pre-slasher z zadatkami na coś więcej. Choć rozumiem czemu doceniono wyjątkowość tej produkcji. Korzysta ona ze sprawdzonych wzorców (w kadrze pojawia się nawet plakat "Psychozy"), inteligentnie myląc tropy i wtapiając w wszystko symbolikę religijną. Świetnie prezentuje się też ścieżka dźwiękowa przywodząca na myśl kino... Hitchcocka. Nic więc dziwnego iż mamy przez cały czas wrażenie obcowania z dziełem wyższej klasy niż w rzeczywistości jest.
Niestety zupełnie odrzucił mnie styl reżysera. Stosuje on szybkie cięcia i ciągłe najazdy kamery na postaci, co jest bardziej typowe dla komedii. Dobór aktorów dopełnia tego wrażenia. Grają koszmarnie, a dialogi są "krzyczane". Częściej niż zwykłą rozmowę, słyszymy lament, pisk i jęk. To zupełnie psuje odbiór tego dzieła, które miało spory potencjał.
Gdyby dużo poważniej zabrać się za ten materiał, spotęgować napięcie i wymienić aktorów byłby przyzwoity horror/thriller. Tak się jednak nie stało i jest zaledwie nieźle. Czyli nadal o niebo lepiej niż średnia gatunkowa :D dlatego zobaczyć możecie.