Film dla jednych cudny, dla innych ciężkostrawny - dla mnie i taki i taki. Paradoks? Może. Ale to jest tak: treść niejasna, zagmatwana i w sumie nijaka. takie pierdu śmierdu o wszystkim i o niczym w dialogach + bełkotliwy sensacyjny idiotyzm w głównej warstwie fabularnej. Nowo falowa wersja "Bonnie i Clyde" bym rzekł, gdybym tylko był wstanie pojąć czym jest ta cała nowa fala. A nie jestem, bowiem cech wspólnych łączących Mellville'a, Godarta i Chabrola zbyt wielu to ja nie widzę.
Ale wracając do "Piotrusia": dwóch takich filmów pod rząd bym nie zdzierżył, ale raz na jakiś czas z wielka radością takie cuda obejrzę. Z jednej strony pretensje artystyczne i bełkot. Z drugiej jednak to co niektórzy nazwą pseudo-intelektualnym bełkotem przeplata się tu z całkiem ciekawymi spostrzeżeniami i naprawdę zabawnymi dialogami (np. z facetem w porcie o jego płycie i kobietach - nieźle się uśmiałem, albo odegranie wojny Wietnamie). To co niektórzy nazwą pseudoartystyczną papką wypada tu zaś w moim odczuciu bardzo dobrze - niektóre sceny były naprawdę świetne, nawet jeśli to sztuka dla sztuki, nawet jeśli ciężko mi powiedzieć dlaczego, niektóre sceny po prostu bardzo mi się podobały, choć były takie proste i można by rzec, bezcelowe. Do tego rewelacyjna muzyka, świetny klimat filmu i rewelacyjny wygląd - ten przesyt żywych barw - normalnie aż się chce iść na spacer szukać tak soczystych drzew.
Może i miejscami lekko męczył, przynudzał, może miejscami nie chciało mi się nawet próbować rozumieć rozmów Piotrusia z Marianną, może i nawet nie próbowałem sobie tłumaczyć całego tego sensacyjnego wątku i szukać w nim sensu. Ale Godart mi zaimponował - nakręcił coś, co teoretycznie powinno mnie zmęczyć i podirytować (nie widzę tu spójności, zbyt wiele sensu, ani nawet jakiegoś konkretnego dobrego pomysłu), powinienem pewnie to skrytykować, ale nie potrafię. Bo, cholera, to mi się w sumie całkiem podobało!
No i tak na marginesie - na Belmondo i Karinę to ja mógłbym sie gapić nawet jakby przez godzinę jedli tosty i gadali o keczapie.
Bohaterowie pomimo swego spontanicznego szaleństwa wydają się bliscy oglądającemu, nie wiem, czy to zasługa częstych odniesień aktorów, iż grają w filmie, a potem spoglądają prosto do kamery, czy może po prostu rodzajowość ich wspólnych scen. Ogląda ich sięz przyjemnością, najbardziej podobał mi się ich pierwszy dialog w samochodzie.
Anna Karina(Marianne)That's what makes me sad: Life is so different from books.
M: No, Pierrot.
P: For the last time, my name's Ferdinand.
P: Why do you look so sad?
M: Because you speak to me in words, and I look at you with feelings.
P: Maybe I'm daydreaming. She makes me feel of music. Her face. (...) We no longer need mirrors to talk to ourselves. When Marianne says "it's a fine day", what's she thinking about? All I have is that a image of her saying "it's a fine day" (...) We are made of dreams, and dreams are made of us.
Cholera, ten film wraca do mnie jak echo, jakoś uwolnić się nie mogę, zwłaszcza od ujęcia Kariny z nożyczkami.
Zgadzam się w 100%, nic dodać i nic ująć.
Bonnie i Clyde - to pierwsza myśl, która przyszła mi na myśl podczas oglądania. Stąd miałem wątpliwość czy oglądać dalej.
tylko Bonnie&Clyde jest z 1967, a Pierrot le Fou z 1965, więc chyba ciężko mówić o niezbyt oryginalnej fabule skoro powstał jako pierwszy? ;)