Główny bohater (żonaty) jedzie na Kubę, by tam oddawać się uciechom, a reżyser każe nam rozpływać się w romantyzmie i płakać przez tragiczny koniec romansu. Gość nawet roni "uroczą" łzę. Och, jaki biedny facet, ma rozdarte serce... - dobrze mu tak, zero refleksji, zero moralności, zero empatii. Tymczasem zdradzana wielokrotnie żona nie ma nawet chwili na depresję, bo najpierw znika, a potem Hitchcock pcha ją usprawiedliwiająco i sztucznie w ramiona kolegi. Do tego jej córka zdaje się kibicować bardziej ojcu. Żona kończy więc jako ta podła w związku, ze łzami szukając wybaczenia w oczach idealnego męża. Dodam, że babka jest "zimną blondynką Hitchcocka". Także zafiksowany reżyser przemyca tu swoje nieśmiertelne fantazje na temat swoich romansów, do których nigdy nie doszło (chyba widać, dlaczego).
O żesz... Prawie 2,5 godziny intryg szpiegowskich, na przemian z wielką polityką, a Ty sprowadzasz film do jednego wątku romansu, który na ekranie, w sumie trwał ok. 5 min. Chyba warto, w tym momencie przesiąść na inny repertuar. Może jakieś Harlequiny?...