Truposze nie umierają

The Dead Don't Die
2019
5,4 33 tys. ocen
5,4 10 1 32577
4,9 55 krytyków
Truposze nie umierają
powrót do forum filmu Truposze nie umierają

Jim Jarmusch powraca, ale czy dobrze?

,,Truposze nie umierają'' to na pewno nie jest film dla każdego, ale w końcu nazwisko reżysera mówi samo za siebie, bo poniekąd Jim Jarmusch już nas przyzwyczaił do takiego stylu, no ale nie musi on podobać się wszystkim, ale dzięki temu, według mnie, jest jednym z najbardziej oryginalnych reżyserów. No i oczywiście uwielbiam jego filmy, zarówno jak i te starsze - mowa tu o ,,Noc na Ziemi'' - ale też jak i te nowsze, czyli ,,Tylko kochankowie przeżyją'' (jeden z lepszych filmów jaki w życiu widziałem) oraz ,,Paterson''. Jednakże tym razem, twórca wziął na warsztat dość już można by powiedzieć oklepany temat, jakim jest zombie. Ale nie robi w to w sposób, w jaki byśmy się spodziewali. I za to go głównie kocham, czyli za nieprzewidywalność. Narracja tego filmu głównie opiera się jednym, konkretnym wydarzeniu, jakim właśnie jest apokalipsa zombie oraz zmaganiami naszych głównych bohaterów. Ten tekst znam już głównie na pamięć, po ,,Zombieland'' (z niecierpliwością czekam na drugą część!) aż do ,,World War Z'', z tym że reżyser zaczyna po drodze coś kombinować. Zaczyna trochę po drodze zmieniać perspektywę, cały czas zostając przy tym jakże momentami komicznym stylu oraz prowadzi dość nietypowe zagrania, ale wciąż to jest film o zombie. To prawda, nie dzieje się tu nic zbytnio poza nawiedzaniem mieszkańców i typowaniu kolejnych ofiar, ale jest w tym coś urzekającego na swój sposób. Oczywiście ten film bardzo się odbije na wielu, ale najbardziej chyba fanom się ten film spodoba, niż takiemu widzowi, który po raz pierwszy spotka się z takim nazwiskiem. I tu jeszcze jedna uwaga: obejrzyjcie najpierw wcześnie filmy Jarmuscha przed pójściem do kina na tą produkcję, głównie ze względu aby zapoznać się z tym stylem, z tą narracją, bo nawet nie chodzi o to, że się pogubicie podczas seansu, ale po prostu lepiej się będzie wam to oglądało. Wracając jeszcze do fabuły, to przez cały film jest zamknięci w tym jednym, małym miasteczku, z ludźmi, których już coraz bardziej znamy i to generalnie działa, nie mamy tysiąca wątków i stosu bohaterów, którzy i tak byliby w końcu niepotrzebni. Wydarzenia też przedstawia jeden z bohaterów tej opowieści, który jest bardziej takim obserwatorem niż samym uczestnikiem samych zdarzeń, co też jest nietypowym rozwiązaniem, ale w tym filmie działa to jak najbardziej na korzyść.

Oczywiście, nie mamy tutaj żadnego epickiego starcia tysiąca żołnierzy kontra cała horda zombie, ale jest to odpowiednio wyważone, mamy bardzo mocno podkreślany cały czas ten wydźwięk emocjonalny, nawet jedna z bohaterek w końcu nie wytrzymuje i dzieje się co ma być, ale cały trik polega w tej prostocie. Nie jest to jakoś wysoko budżetowy film, ale na weekendowe popołudnie - w sam raz. Widać to szczególnie w charakteryzacji i kostiumach, ale to nie działa absolutnie na nie korzyść projekcji. Pomimo tego, że nie jest to jakoś spektakularne widowisko i wielu się to może nie spodziewać, to jednakże twórcy dbają nawet o najmniejszy szczegół, właśnie pod względem kostiumów, fryzur czy charakteryzacji. Także chciałbym przejść do jednej bardzo ważnej rzeczy, a mianowicie jaki reżyser ma do siebie dystans. W trakcie ,,Truposze nie umierają'' pojawia się scena, gdzie dwójka bohaterów zaczyna rozmawiać o samym reżyserze i nie będę tu wam nic zdradzał, bo nie chcę wam odbierać tej radochy, ale chyba pierwszy raz z czymś takim się spotkałem, żeby w ten ciąg fabuły wcisnąć jeszcze coś tak oryginalnego, a przede wszystkim, zabawnego. To było z jednej strony urocze, a z drugiej bardzo oryginalne. Tak samo wątek tytułowej piosenki, która przejawiała się od samego początku do samego końca projekcji i naprawdę ,,wow''. To w jaki sposób reżyser umieścił te sceny związane głównie z samą piosenką zasługuje naprawdę na nie wiem co. Bardzo, ale to bardzo właśnie takie sceny mi się podobały, ponieważ było to coś świeżego, nowego. Naprawdę dobra robota! Natomiast teraz już robi się pod górkę, jeżeli chodzi o wątki. Niestety, ale niektóre wątki nie zostały domknięte czasami prawie w ogóle, a czasami tak niepotrzebnie i niewłaściwie, że no nóż się otwierał w gardle. Pomimo nawet tego, że reżysera uwielbiam, to tego wybaczyć mu nie mogę. Strasznie poszatkował te wątki, czasami skończył, bo metraż już się kończył, albo lepiej, w ogóle nie kończył (wątek dzieciaków) jedynie rzucając jakieś zdanie, którego i tak nikt nie zapamięta. Co do reszty wątków, no to były one w porządku, poza oczywiście paroma wyjątkami, ale to co zrobiono z wątkiem bohaterki granej przez Tildę Swinton ……… z tym to już przesadzili, aż za bardzo. Nie będę wam mówił co tam się stało, ale tutaj już wkradła się taka sztuczność i było to kompletnie nie potrzebnie. Kompletnie!! Po co? Można było ten wątek o wiele bardziej kreatywniej i lepiej poprowadzić do końca filmu.

Natomiast co do aktorów, to bywa tu naprawdę różnie. Ja nadal jestem pod niesamowitym wrażeniem właśnie Tildy Swinton, która była bardzo, ale to bardzo dobra w swojej roli i była najlepsza ze wszystkich. Podniosła wysoko poprzeczkę, ale dorównywał jej tak samo dobry aktor, czyli Adam Driver, który jest jednym z najlepszych aktorów ostatnich lat i również w tej roli wypadł znakomicie. Bill Murray także nie opadł z sił, a wręcz dał naprawdę popalić. Udowadnia on też, że pomimo wieku, nadal można kreować świetnie postacie. Tak samo chemia pomiędzy Driverem a Murrayem była rewelacyjna i obydwoje wspaniale nawzajem się uzupełniali. Już trochę gorzej poradził sobie Danny Glover, ale też dawał z siebie wszystko. No i teraz zaczynają się schody. Niestety, ale mocno zawiodłem się na Chloe Sevigny, która marnie wypadła w swojej roli, nie była aż tak przekonująca, że nie zależało mi aż tak bardzo na tej postaci. Szkoda mi również Steve'a Buscemi, który jest naprawdę dobrym aktorem, ale tutaj zbyt ograniczono jego metraż i tak wyszło oraz mimo wszystko Seleny Gomez, która pokazała mi w filmie ,,W deszczowy dzień, w Nowym Yorku'', że naprawdę stać ją, aby coś więcej na tym ekranie pokazać, poza tym, że umie śpiewać, no i mamy też taki sam przypadek. Za mało jej było na ekranie, a zdecydowanie za dużo Caleba Landry'ego Jonesa. A jeśli tyczy się Toma Waitsa, który był narratorem całej opowieści, to nie za dobrze zagrał, choć jego postać była nawet w porządku napisana. Co do scenariusza, to można było by się o wiele rzeczy przyczepić, ale w ostatecznym rozrachunku jest nawet nieźle. I o ile w ,,Patersonie'' scenariusz zasługiwał na wagę złota, to tutaj niekoniecznie, aczkolwiek to jest wciąż dobry scenariusz. Bo tak naprawdę ten film mógłby zostać już na samym starcie skazany na totalną porażkę, ale jednak udało się twórcom coś z niego wyciągnąć i naprawdę warto.

Jednakże, jeżeli chodzi o sprawy czysto technicznie, to przede wszystkim muzyka zasługuje na dużego plusa, tak samo dźwięk jak i zdjęcia. Scenografia również była przepiękna, faktycznie do samego końca twórcy trzymają dawne klimaty, a film był też całkiem nieźle zmontowany. Przejdźmy jednak zatem do finału, który mógłby być jeszcze lepszy, ale i też trzymał poziom całej produkcji. Bo jasne, końcówki nie da się przewidzieć na pierwszy rzut oka, ale natomiast wprowadziłbym inne zakończenie, zmieniwszy jedynie samą scenę, a wszystko inne zostawiłbym na miejscu. Oczywiście w ,,Truposze nie umierają'' istnieje naprawdę sporo dziur logicznych, ale nie przeszkadzały one aż tak bardzo, jak potoczenie niektórych schematów, bo reżyser raczej myślał, że pozmieniawszy tak wiele rzeczy, widzowie nie zauważą nawet tych podstawowych błędów, a tu je widać gołym okiem (np. prowadzenie postaci drugoplanowych).

Podsumowując, film ,,Truposze nie umierają'' dostaje ode mnie 7 / 10. Bawiłem się na nim dobrze i tak, na tym filmie można się wręcz doskonale bawić. Może nie jest to najlepszy film w całej karierze Jarmuscha, ale daje radę. To by było na wszystko i do zobaczenia w kolejnej recenzji! Na razie!