Jak sugeruje tytuł mojego tematu, mamy w "Event Horizon" do czynienia z równią pochyłą, po której poziom obrazu stacza się osiągając dno na samym jego końcu.
A mogło być naprawdę nieźle i niewiele do tego brakowało... Reżyser bardzo przeze mnie lubiany, jednak również bardzo nierówny (zdążył już się narazić milionom kinomanów za koncertowe wręcz "poszarpanie" dwóch z grupy najbardziej znanych bohaterów kina sf); w rolach głównych Laurence Fishburne i Sam Neill, doskonale radzący sobie w tym filmie na ekranie, a także świetny, klimatyczny początek; znakomita muzyka będąca połączeniem mistrzów muzyki elektronicznej i kompozycji Michaela Kamena, no i przede wszystkim bardzo ciekawy, w miarę oryginalny pomysł...
Niestety w miarę upływu czasu projekcji okazuje się, że twórcy chyba nie dorośli do swojego konceptu i worek z inwencją twórczą wyczerpuje się w zastraszającym tempie...
Fabuła siada, scenariusz zaczyna przypominać przeciętne produkcje klasy B, brakuje wyraźnie pomysłu na rozwiązanie akcji, nie mówiąc o zanikaniu napięcia i klimatu tak znakomicie zbudowanego na początku filmu.
Wszystko zmierza ku najgorszemu, czyli końcówce, gdzie jakiś leszcz o morderczych instynktach, z braku innych alternatyw na dobre i sensowne zakończenie (i nie chcę tu rozsądzać, czy to wina scenarzystów, reżysera, producentów czy kogo), wybiera tanie efekciarstwo i hollywoodzkie sztuczki powodujące niesmak na twarzy widza i pozostawiające bardzo nieprzyjemne wrażenia jeszcze długo po obejrzeniu "Event Horizon"... Film z gatunku "zmarnowana okazja"...