Piotr Czerkawski

Wariacje Kunderowskie – żegnamy autora "Żartu"

Hotspot
/fwm/article/Wariacje+Kunderowskie+%E2%80%93+%C5%BCegnamy+autora+%22%C5%BBartu%22+FILMWEB-151467 Getty Images © Eamonn M. McCormack
Filmweb A. Gortych Spółka komandytowa
https://www.filmweb.pl/fwm/article/Rozmawiamy+z+Michaelem+Douglasem-112459

Rozmawiamy z Michaelem Douglasem

Podziel się

Gwiazdor "Ant-Mana" opowiada nam o swoich doświadczeniach z efektami specjalnymi i fascynacji wysokobudżetowymi produkcjami.

Grywa postaci "słabe, moralnie zgnuśniałe, prące ku zakazanemu owocowi, a jednak nie traci tej prymarnej prawości i uczciwości, których wymagamy od bohatera", pisał brytyjski krytyk David Thomson o Michaelu Douglasie. Hollywoodzka legenda opowiada nam o zachwycie możliwościami dzisiejszego kina, deficycie dobrych scenariuszy i swojej karierze.

Bartosz Czartoryski: Pierwsza scena "Ant-Mana", a na ekranie pojawia się młody Michael Douglas. Komputer czy make-up?

Michael Douglas: Komputer. Szaleństwo. Film zobaczyłem w całości dopiero w zeszłym tygodniu, wcześniej puszczano nam tylko kawałki z jeszcze nieukończonymi efektami specjalnymi i widziałem siebie z poprzyklejanymi do połowy twarzy małymi kropeczkami. Drugie pół miałem już odmłodzone i zaparło mi dech w piersi. Pomyślałem, że jeszcze trochę i będziemy mogli nakręcić kolejną część "Miłości, szmaragdu i krokodyla"! Spodobało mi się to ogromnie, otwarły się drzwi do drugiej młodości, kolejnej kariery! Oczywiście żartuję, ale można pomarzyć.

Przeszło panu wtedy przez myśl, że takie nowinki mogą wyprzeć żywego aktora?

Ze trzy, cztery lata temu przyśnił mi się koszmarny sen o zdolnych zastąpić człowieka hologramach, które napędzane były esencją, tym, co najlepsze z każdego utalentowanego aktora, takie istne hybrydy o oczach Paula Newmana. I niewykluczone przecież, że właśnie tak się stanie, prawda? Teoretycznie nie istnieje żaden powód, dla którego coś takiego miałoby się nie przyjąć, ale sądzę, że doczekamy się podobnych rozwiązań. Nigdy jednak nie myślałem o tym na poważnie, dopiero teraz, przy "Ant-Manie", który jest moim pierwszym projektem opierającym się na efektach specjalnych, zacząłem się nad tym zastanawiać. Praktycznie cała moja kariera zbudowana jest na filmach osadzonych we współczesności, w których centrum znajduje się człowiek, jego problemy i dylematy. Zaciekawiła mnie jednak używana obecnie w kinie technologia, nie mogłem się doczekać, żeby zobaczyć, jak się kręci takie rzeczy. I przyznam, że trudno to ogarnąć, można się poczuć przytłoczonym. Nieczęsto ma się okazję grać z mrówką na ramieniu. Polubiłem efekty specjalnie, są niesamowite.

Może po tylu latach spędzonych na planie to sposób na nudę i rutynę?

Niezupełnie. Aktorstwo nadal byłoby dla mnie satysfakcjonujące. Udawanie kogoś, kim się nie jest, interakcja z innymi, ten dreszczyk emocji, kiedy nawiązujesz kontakt, chemia pomiędzy aktorami to jest najcenniejsze. Efekty specjalne to po prostu dla mnie coś zupełnie nowego, z czym nie miałem do tej pory do czynienia, a co mnie niezwykle zaintrygowało.

Nie bał się Pan, że niepotrzebnie bierze rolę w blockbusterze, że popsuje sobie emploi?


Już niczego się nie boję. Ludzie mieli mnie za wariata, kiedy zostawiłem popularny serial i zabrałem się za produkcję "Lotu nad kukułczym gniazdem". Mówiono mi, że jestem tyleż durny, co odważny. A mój czternastoletni syn, kiedy dostałem ofertę od Marvela, zachowywał się zupełnie jak mój agent, siedział mi nad głową i tłumaczył, że "Ant-Man" przedstawi mnie zupełnie nowej publice, bo dzieciaki w jego wieku nie mają pojęcia, kim jestem. Faktycznie tak może być, wszak większość rzeczy, które zrobiłem, dozwolona jest od siedemnastu lat, on sam nie widział moich filmów. Ale miał rację, "Ant-Man" nawet na tle innych projektów Marvela wydaje się przeznaczony dla jeszcze młodszego widza; jest o wiele mniej brutalny niż pozostałe. Zresztą umówmy się – dzisiaj trudno o naprawdę dobry materiał, szczególnie że w kinach dominują blockbustery. Mniejsze filmy nie mają szans się przebić, trafiają głównie do telewizji. Usilnie szukam interesujących scenariuszy, ale, jak powiedziałem, nie jest to łatwe.
Dzisiaj trudno o naprawdę dobry materiał, szczególnie, że w kinach dominują blockbustery. Mniejsze filmy nie mają szans się przebić.
Michael Douglas


Syn, który potrafi pokierować karierą ojca, to istny skarb.

Cenię sobie niezwykle fakt, że mam młodą rodzinę, choć nie próbuję być kumplem swoich dzieci, jestem ich ojcem. Zawsze zachęcam ludzi, żeby odpowiednio dobrali priorytety, aby zajęli się karierą, jeszcze zanim wyjdą za mąż czy się ożenią, jeszcze zanim będą mieli dzieci, bo potem mogą poświęcić bliskim więcej czasu, nie musząc się martwić innymi sprawami.

Zdaje się jednak, że Pan ma sporo na głowie.

Tak, zajmuję się też innymi rzeczami, produkuję filmy, mam swój hotel, nadal aktywnie działam na rzecz rozbrojenia nuklearnego. Nie nudzę się.

Aż dziwne, że znajduje Pan czas na aktorstwo.

Kwestia zachowania zdrowej równowagi, choć, na przykład, problem z aktywizmem jest taki, że zawsze trwa się w poczuciu, iż można zrobić więcej. Staram się jednak, kiedy tylko mogę, użyczać swojego głosu i wizerunku w kampaniach ONZ, podróżuję do różnych miejsc.

Zostanie Pan na dłużej z filmami o superbohaterach?

Dobrze jest czuć się częścią czegoś większego, czy też, jak mówi się często w przypadku Marvela, filmowej rodziny, która ma specyficzny tryb pracy. "Ant-Mana" kręciliśmy w nowym Pinewood Studios w stanie Georgia, ekipa już od roku przygotowywała wszystko do zdjęć, a zaraz po nas, jak tylko skończyliśmy, zaczęto kręcić trzeciego "Kapitana Amerykę" i ci sami ludzie, którzy pracowali z nami, po prostu przenieśli się do innego filmu. Stąd to poczucie więzi, bliskości, odczuwalne także przez widza; wszyscy na planie się znamy, a to tworzy komfortową atmosferę. Mam nadzieję, że będzie mi dane zostać z Marvel Studios jeszcze przez długi czas.



Liczę na to, że w którymś z nadchodzących filmów zobaczymy Pana w kostiumie Ant-Mana.

A kto powiedział, że już go na sobie nie miałem? Na pewno pamięta Pan z filmu scenę retrospektywną, kiedy Hank Pym siedzi na lecącej do nieba rakiecie... ale nie zdradzę więcej.

Tęskno panu do scen akcji?

Lubię dobre sceny akcji, bo jeśli postać jest porządnie napisana, ciężka, to można w ten sposób spuścić trochę pary, czasem fajnie się przed kamerą poruszać. Lubię też samemu grać te różne fikołki, ale, oczywiście, w granicach rozsądku, choć cenię sobie wyzwania. Obawiałem się, że sekwencje kręcone z użyciem ekstensywnych efektów komputerowych będą przeraźliwie nudne, ale nabrałem szacunku do aktorów, którzy się w tym odnajdują. Bo jak grać, skoro wokół ciebie nic nie ma? Potrzeba talentu. Jedyną pomocą są storyboardy, dzięki nim można sobie wyobrazić, jak będzie wyglądała dana scena, żeby nie przeszarżować. Ale taki sposób realizacji filmów jest naszą przyszłością i cieszę się, że zdołałem na własne oczy zobaczyć, jak to wygląda, stać się częścią czegoś, co na dobrą sprawę dopiero nadchodzi.

Hank Pym jest dla Scotta Langa mentorem, dzisiaj Pan jest nim dla młodszych kolegów. Ciekaw jestem jednak, kto był Pańskim mistrzem tych kilkadziesiąt lat temu.

Karl Malden, mój partner z "Ulic San Francisco", od którego uczyłem się zawodowej etyki, odpowiedniego czytania scenariuszy, pracy z innymi aktorami, bo gra nie polega jedynie na szlifowaniu swoich umiejętności, ale dopilnowaniu, aby wszyscy inni czuli się z tobą na tyle dobrze, że również dadzą z siebie wszystko. Dlatego lubię myśleć, że w swojej karierze nakręciłem parę znakomitych filmów i nawet jeśli inni aktorzy wypadli w nich lepiej ode mnie, to nieistotne, bo liczy się, czy sam film będzie dobry. Jaki jest sens wypaść świetnie w szmirze?

Niektóre role zostają z Panem na dłużej?
drinks_fatalattraction.jpg

Nieraz. Czasem trafia się film, który jest mi naprawdę bliski. Pracuje się nad rolą i nagle przychodzi refleksja, że to już nie jest facet ze scenariusza, ale ty, ty się nim stałeś. Te chwile, kiedy na człowieka spływa podobne olśnienie, zespajają aktora z postacią. Najlepsi przedstawiciele mojego fachu, do których sam nigdy bym się nie zaliczył, potrafią po prostu istnieć w roli. Nie muszą grać, udawać. Ale to trudna sztuka.

Udała się kiedyś Panu?


"Fatalne zauroczenie" – to tytuł, który od razu przychodzi mi do głowy. Przecież mógłbym być tym prawnikiem, mieszkać w Nowym Jorku, mieć romans, popełnić błąd, faktycznie przeżyć te sytuacje, które pokazano na ekranie.

Ale tak się nie stało, za to został Pan aktorem, który od całych dekad jest na topie.

Zawsze ma się w życiu tylko jedną szansę i trzeba ją wykorzystać.

Nie wierzy Pan w drugie szanse?

Nie. One nie istnieją.

Plotki, że jest Pan facetem szczerym do bólu, nie były przesadzone.

Bo tak po prawdzie, wymyślanie historyjek jest zbyt męczące, zabiera tak wiele czasu. Poza tym, gdybym gadał, co mi ślina na język przyniesie, nie miałby Pan pełnego obrazu mnie. Zazwyczaj staram się mówić prosto z mostu. Ale, uprzedzam, i ja czasem zmyślam.
13