Dla pięćdziesięciokilkuletniej Mady (w tej roli gwiazda brazylijskiego kina Regina Casé) nie ma rzeczy niemożliwych. To jedna z tych bohaterek, które potrafią wyjść obronną ręką z każdej, nawet najtrudniejszej opresji, a wszelkie problemy, jakie stają na jej drodze, zbywa niewinnym uśmiechem, za którym kryje się sprytny plan. Kobieta pracuje dla bogatej rodziny z Rio de Janeiro, doglądając ich luksusowej rezydencji. Dowodzi domowym personelem, załatwia niezbędne sprawunki, opiekuje się schorowanym nestorem rodu, a po godzinach marzy o rozkręceniu własnego interesu. Liczy, że w realizacji celu pomoże jej stojący na czele familii wpływowy Edgar. Sytuacja zmienia się diametralnie z chwilą, gdy do rezydencji wchodzi policja, a mężczyzna zostaje podejrzany o udział w największej aferze korupcyjnej w historii Brazylii. W jednej chwili Madá, podobnie jak pozostały personel, pozbawiona zostaje pracy i wynagrodzenia. Coś, co dla wielu byłoby powodem do załamania, dla rezolutnej i zuchwałej bohaterki okaże się niespodziewaną szansą.
Korpulentny, przyprószony siwizną Pedro każe kochankom nazywać się Gretą Garbo. Lekkomyślny, flirtujący i zazdrosny jest gasnącą diwą. Mężczyzna pracuje jako pielęgniarz, opieka nad chorymi jest dla niego wyrazem poczucia obowiązku, ale też pożądania i chęci zawłaszczenia. W szpitalu wprowadza własne porządki. Żeby na męskim oddziale zwolnić łóżko dla transgenderowej Danieli, bierze udział w przestępstwie, pomagając mordercy w wydostaniu się na wolność. Reżyser Armando Praça bawi się odniesieniami do "Ludzi z hotelu" (reż. Edmund Goulding, 1932) z Gretą Garbo w roli podstarzałej baleriny. Tu zastępuje ją zatopiony w samotności, ociężały gej wyobrażający sobie, że jest gibką tancerką u schyłku kariery. Czy złote lata seksu i powodzenia ma już za sobą? "Nazywam się Greta" pokazuje, jak Pedro szuka bliskości zarówno z pacjentami, przypadkowymi mężczyznami, jak i z umierającą przyjaciółką.