Ale ta cholera była piękna.
I charyzmatyczna.
Coś ( no może nie do końca ;) jak męska wersja Marylin Monroe.
Przykuwa uwagę w sposób trudny do opisania.
Pojawia się na ekranie i w zasadzie widzisz tylko jego...
Koleś był genialny i kropka.
No własnie, widzisz Deana, a nie postać. Bez urazy, ale koleś miał szczęście do ról, które nie wymagały wcielenia się w kogoś specjalnie różnego od niego samego. Można powiedzieć, że grał siebie, a to żadna wielka sztuka. Trudno powiedzieć, jak czas zweryfikowałby go jako aktora, może stałby się wielki (jak "dzięki" tej przedwczesnej śmierci), a może rolom innym niż zagubionych nonkonformistów, poszukujących wiecznie czegoś niedoścignionego już by nie sprostał. Tego się nie dowiemy, ale jeśli mogę wyrazić swoją opinię - a mogę aktor James Dean genialny nie był, sam Dean i pewien mit narosły wokół niego to coś jednak innego niż aktorstwo samo w sobie.
Nieprawda, drogi panie;)
Dobra, inaczej.
Po prostu uważam, iż przeważającą większość aktorów filmowych z tamtych czasów cechowała pewnego rodzaju teatralność...
W pewien sposób może ona wydawać się "sztuczna" współczesnemu widzowi, takiemu jak ja;)
A Dean, patrząc na to jak kreował postaci wydaje mi się tego wrażenia teatralności pozbawiony.
W tym dopatruję się jego sekretu;)
Może gadam od rzeczy, oki;)
Ale też nie zgadzam się z opinią, że Jamesowi było łatwo grać role buntowników, bo to tak jakby grał siebie.
To media go kreowały na takiego.
Dupcia tam;)
Siebie to gra Jackie Chan, a nie DeanXD