Recenzja filmu

Królowa sceny (2004)
Richard Eyre
Billy Crudup
Claire Danes

"On, Ona, Teatr... i Ona"

Smutne to były czasy dla Anglii, gdy panowie nie mieli możności podziwiania wdzięków pań na deskach teatru. Ale też większość z nich nie przychylna była jakimkolwiek przejawom kobiecej
Smutne to były czasy dla Anglii, gdy panowie nie mieli możności podziwiania wdzięków pań na deskach teatru. Ale też większość z nich nie przychylna była jakimkolwiek przejawom kobiecej wolności, a już na pewno głoszeniu przezeń kwestii na scenie. Toteż sami z powodzeniem (w każdym rozumieniu tego słowa) przywdziewali damskie łaszki i wcielali się w niewiasty. Taką też, wprowadzająca nas w owe czasy gwiazdą, jest Edward 'Ned' Kynaston (Billy Crudup), bożyszcze obu płci - mężczyzna o nieprzeciętnej urodzie, od dziecka uczony aktorstwa. Uwielbiany przez szerokie (w tych czasach) grono sympatyków teatru, jaki i samego siebie, odnajduje też naśladowcę w postaci swojej garderobianej - Marii (Claire Danes), której marzeniem jest robić to, co on. Los chce, że udaje jej się dopiąć swego, kładąc tym samym kres teatralnej mizoginii i... karierze Neda. Film "Królowa Sceny", w reżyserii sir Richarda Eyre, choć usytuowany w XVII-wiecznej Anglii, dotyka tematu ponadczasowego, jako że mówi o nowym, które zawsze bezlitośnie wyprze stare; zwłaszcza jeśli to nowe jawi się nieco szokująco jak na przypadłe mu czasy. "A woman playing a woman? Where's a trick in that?" ("Kobieta grająca kobietę? Gdzie tu haczyk?") - pyta retorycznie pan Kynaston, nie widząc żadnego przejawu sztuki w oddaniu "kobietom co kobiece". I o ile mniejszy byłby jego dramat, gdyby rozporządzenie Karola II (Rupert Everet) jedynie udostępniało scenę dla pań, nie zabraniając równocześnie panom dalszego paradowania w sukienkach. Kynaston bowiem w odgrywaniu ról kobiecych widzi największy artyzm. Postrzega jednak kobiecość jedynie poprzez pryzmat gestów: wyniosłych i uległych, jako teatralny wytwór, który pięknie żyje i pięknie umiera. Pragnie kontynuować swoje metamorfozy, ale błagania króla są bezskuteczne a żeńskie występy zdają się bardziej kuszące i nowatorskie. Tym samym Maria stoi u progu kariery a Ned zarzuca, że odebrała mu wszystko. Kpi z niej tak samo, jak i z całego kobiecego aktorstwa. Jednak zmienia swoje nastawienie, gdy (pewnego pięknego ranka) budzi się w nim uczucie, jakiego dotąd nie znał... Jak to na anglojęzyczny film o teatrze przystało, ten również ociera się o twórczość Szekspira. Nie jest ona jednak traktowana ze szczególnym namaszczeniem - ma głównie zastosowanie w ukazaniu prawdy historycznej: otóż była taka pani, która (tak jak i filmowa bohaterka) debiutując na angielskiej scenie wcieliła się w Desdemonę. Jednak imię tej pani nie zapisało się na kartach historii. Tak więc postać Marii pozostaje luźną interpretacją Jeffreya Hatchera - autora sztuki teatralnej, której film jest adaptacją. Natomiast postać Edwarda Kynastona jest jak najbardziej autentyczna, podobnie jak Samuela Pepysa, czy królewskiej kochanki Nell Gwynne (że już o samym królu nie wspomnę), która w rzeczywistości parała się aktorstwem jeszcze przed poznaniem jego wysokości (z czego można by wywnioskować, że jej wpływ na decyzje Karola II sięgał poza granice królewskiej sypialni). Tyle co do prawdy i niecałej prawdy. Pora na wątek "sience-fiction" a mianowicie wprowadzenie realizmu do gry aktorskiej (ukazane w ostatniej scenie jako odkrycie głównych bohaterów, a ściślej samego Kynastona), gdyż w rzeczywistości wprowadzono go na deski teatru (długo, długo po kobietach) na początku XX wieku. Ale nadaje to całej opowieści dość baśniową oprawę bo ma ciekawe zastosowanie w punkcie kulminacyjnym filmu: sprawia, że uczucia Neda zdają się równoważyć z uczuciami odgrywanej przez niego postaci i przenosi nas w magiczny sposób sprzed ekranów telewizora do akcji filmu. Zasiadając pośród zgromadzonej w teatrze publiczności śledzimy ostatnią scenę, zastanawiając się na ile jest ona grana, a na ile prawdziwa. I jeśli już o grze mowa, to wśród zagranicznych recenzentów spotkałam się z negatywnymi opiniami na temat Claire Danes. Może w tym przypadku to kwestia indywidualnej oceny, ale ja powiem tak: bywa, że w filmie wszystko jest "dopięte na ostatni guzik" i jedynym co nam przeszkadza jest to, że widzimy aktora, zamiast roli, którą w założeniu ma odtwarzać. Oglądając "Królową Sceny" widzę Marię, a nie panią Danes. I to w zupełności wystarczy. Jej interpretacja postaci nie jest może porywająca ale przekonywująca. Billy Crudup natomiast przekonał mnie, że potrafi przykuć uwagę nie tylko swoim wyglądem; jest czas na śmiech i czas na łzy, co pan Crudup w ciekawy sposób pokazuje, godząc swoją rolą komedię z dramatem. Ogólnie rzecz biorąc "Królowa Sceny" zdradza nam, że jeśli film ma być na długo zapamiętany, to musi bawić i smucić równocześnie, na tyle umiejętnie, żebyśmy nie dostrzegli granicy między jednym i drugim. Trzeba też dodać, że bez skrajności, bo nie jest to głęboko-psychologiczny dramat o "byciu i nie byciu", przerywany gagami typu skórka od banana. To po prostu ciekawa opowieść o tym, co po trochu i było i mogłoby być; barwny obraz z życiem aktorów na pierwszym planie i przyjemną muzyką w tle. I wspomnę jeszcze o rzeczy, którą grzechem byłoby pominąć, a mianowicie "chemii". "Chemia ekranowa" to rzecz, której zagrać nie sposób; ona albo jest albo jej nie ma. Gdy nie ma jej w komedii romantycznej, bądź innym "odgatunkowieniu" romansu, to wtedy klapa. Tutaj postawiłaby umarłego na nogi - przy czym film nie opiera swojej fabuły na łzawych scenach cierpień i wyznań miłosnych; uczucie, jakie pojawia się między Nedem i Marią stanowi raczej dopełnienie całości. Co prawda (może dla utrzymania klimatu filmu) nieco teatralne, ale bardzo namiętne, miłe oku dopełnienie.
1 10
Moja ocena:
9
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones