Recenzja filmu

Sprawa Moranta (1980)
Bruce Beresford
Chris Haywood
Bryan Brown

"Pogromca" Morant

Przed sądem wojskowym staje trzech oficerów oskarżonych o zbrodnie wojenne. Proces urąga wszelkim standardom, obrońca ma jeden dzień na przygotowanie obrony, a świadkowie oskarżenia albo są w
Przed sądem wojskowym staje trzech oficerów oskarżonych o zbrodnie wojenne. Proces urąga wszelkim standardom, obrońca ma jeden dzień na przygotowanie obrony, a świadkowie oskarżenia albo są w osobistym konflikcie z podsądnymi, albo toczą się przeciwko nim inne sprawy i mogą liczyć na łagodniejsze traktowanie w zamian za "odpowiednie" zeznania. Wyrok jest z góry ustalony, bo zaplanowana już egzekucja ma być demonstracją polityczną. Brzmi znajomo, lecz to nie reżim totalitarny szafuje tak życiem swoich poddanych, tylko szacowne Imperium Brytyjskie.

Akcja filmu "Sprawa Moranta" toczy się podczas II wojny burskiej w 1901 r, a oskarżeni to porucznicy Morant (Edward Woodward), Handcock (Bryan Brown) i Witton (Lewis Fitz-Gerald) służący w oddziale Bushveldt Carbineers. Formację tę powołano głównie z Australijczyków do zwalczania oddziałów burskiej partyzantki nazywanych Kommando, czyli takich, które same starają się o zaopatrzenie (jakże to inne od obecnego znaczenia słowa). Równocześnie dowództwo brytyjskie posunęło się internowania cywilnej ludności w obozach koncentracyjnych (tak, tak to nie pomysł Niemców) i polityki spalonej ziemi. Niszczono farmy burskie, stada których nie dało się zagarnąć wybijano, zatruwano studnie i sypano sól na pola uprawne, aby partyzanci nie mogli zdobyć żywności. Równocześnie wzdłuż szlaków komunikacyjnych stawiano blokhauzy wspierające się ogniem, zasieki z drutu kolczastego, a przed pociągami na otwartych platformach wożono burskich cywilów dla ochrony przed wysadzeniem w powietrze. Nieoficjalne rozkazy zakazywały też brania jeńców i to ich respektowanie stało się podstawą oskarżenia głównych bohaterów. Pierwszą nowożytną wojnę totalną toczono już nie przeciw kolorowym dzikusom jak w Sudanie Mahdiego, lecz białym chrześcijanom. W walkach zginęło lub zmarło w niewoli ponad 9 tys. burskich mężczyzn, a w obozach z głodu i chorób blisko 28 tys. kobiet, dzieci i starców. Europa, a zwłaszcza Niemcy potępiały Wielką Brytanię za takie metody i wobec planowanych rozmów pokojowych z podbitą społecznością krokiem pojednawczym miało być skazanie kilku żołnierzy jako winnych tych zbrodni. "Poświęcenie" Australijczyków, a nie brytyjskich dżentelmenów, wydawało się niewygórowana ceną...

Film Bruce'a Beresforda z 1980 r. wpisuje się w nurt antywojenny nowej fali kina australijskiego obok "Gallipoli" z 1981 r. i "Lekkiej kawalerii" z 1987 r. Stawia pytanie, jak dalece można się posunąć w działaniach wojennych dla osiągnięcia sukcesu i czy odpowiedzią na metody wroga (bo Burowie też żadnymi niewiniątkami nie byli) może być odrzucenie wszelkich zasad i otwarte okrucieństwo. Równocześnie obnaża bezwzględność brytyjskiej polityki w ekspansji kolonialnej i gorsze traktowanie żołnierzy pochodzących z odleglejszych części Imperium. Obok Edwarda Woodwarda i Bryana Browna znakomitą  rolę stworzył Jack Thompson jako major Thomas – obrońca oskarżonych zabiegający wszystkimi metodami o sprawiedliwość procesu. W filmie zadbano też o realia – plenery pomimo lokalizacji w Australii odpowiadają krajobrazom Transwallu, a mundury i wyposażenie żołnierzy są podniszczone, jak to po miesiącach intensywnego użytkowania. W efekcie otrzymaliśmy film zapadający w pamięć, a jego przesłanie niestety wciąż jest aktualne.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?