Śmierć i dziewczyna

Spośród wszystkich legend gier wideo, które wykorzystały crowdfunding, by wyciągnąć się za uszy z niebytu, Koji Igarashi odniósł prawdopodobnie największy sukces. Współtwórca najlepszych gier z
"Bloodstained: Ritual of the Night" - recenzja
Spośród wszystkich legend gier wideo, które wykorzystały crowdfunding, by wyciągnąć się za uszy z niebytu, Koji Igarashi odniósł prawdopodobnie największy sukces. Współtwórca najlepszych gier z serii "Castlevania" (o przenajświętsza "Symfonio nocy!") wykorzystał platformę jako medium do dialogu z fanami. Zamiast zaszyć się w piwnicy jak wampir, wyszedł do ludzi z rewelacyjną kampanią reklamową. W odpowiedzi na krytykę anachronicznych rozwiązań, zatrudnił do pomocy mistrzów dwuwymiarowych platformówek z WayForward. A kiedy niedostatki graficzne spędzały graczom sen z powiek, pociągnął całość świeżą farbą. Efekt jest satysfakcjonujący do tego stopnia, że w nagrodę warto wybaczyć mu więcej - nawet to, że jego definicja "duchowego spadkobierstwa" ogranicza się do katalogu autocytatów. 



Jeśli graliście kiedyś w "Castlevanię", a zwłaszcza w jej klasyczne, dwuwymiarowe odsłony, od razu poczujecie się jak w domu. Bohaterka, zadziorna dziewuszka imieniem Miriam, wygląda jak wydziedziczona latorośl Belmontów albo hrabiego Drakuli. Z wpiętą we włosy kokardą, gotyckimi tatuażami i krótką spódniczką jest wręcz skazana na fuchę zabójcy potworów. Już w prologu garbuje skórę piekielnemu pomiotowi na przecinającym morskie fale galeonie, lecz karuzela akcji rozkręca się dopiero wtedy, gdy statek dobija do brzegu. Coś tam, coś tam, mroczne siły, coś tam jeszcze, koniunkcja planet, transfer dusz... Nihil novi, bez znaczenia. Najważniejsze, że ubici przeciwnicy oddają nam swoje kosztowności, a w skrzynkach czekają już miecze i topory, garłacze i strzelby, kolczaste bicze, zaostrzone kije i święte granaty. Każdemu jego porno, ja polecam zwłaszcza karate-buty, w których Miriam zamienia się w heavymetalową wersję Cynthii Rothrock.



Walka - także z użyciem magii - jest początkowo prosta, sprowadza się do naprzemiennego klepania dwóch przycisków. Z czasem jednak, gdy zwiększymy potencjał bojowy bohaterki i skorzystamy z dobrodziejstwa skrótów klawiszowych, staje się efektownym baletem śmierci; czasem wymagającym precyzji i chłodnej głowy, a kiedy indziej - szczypty szaleństwa i brawury. Oczywiście to tylko jeden z filarów zabawy, ponieważ "Bloodstained: Ritual of The Night" jest oldksulową labiryntówką (darujcie nowożytne "metroidvanie", "igivanie" i inne takie), w której najważniejsza pozostaje radość z eksploracji oraz zabawa elementami quasi-erpegowymi. Sednem rozgrywki jest tutaj specyficzny rytm: przygotowanie do drogi, wypad z pieśnią na ustach, poszerzenie granic miejsca akcji, powrót z podkulonym ogonem, przygotowanie do drogi, wypad z pieśnią na ustach... I tak dalej, w ten deseń. Powolne odkrywanie kolejnych lokacji i skrótów, systematyczne powroty do niedostępnych wcześniej miejsc, gromadzenie surowców, selekcja umiejętności, zdobywanie punktów doświadczenia... Mówiąc krótko: sama frajda. Miriam to zaradna dziewczyna, zaś przy jej ekwipunku można sporo podłubać. A że wrogowie, których spotkamy na drodze, nie zwykli dawać taryfy ulgowej, warto poświęcić trochę czasu na trening.



O ile sama fabuła nie wychodzi poza najbardziej wyeksploatowane schematy mrocznego fantasy, o tyle projekty poziomów i monstrów - zarówno od strony koncepcyjnej, jak i technicznej - przypominają, dlaczego Igarashi pozostaje mistrzem w przenoszeniu romantycznej ikonografii na język zer i jedynek. Bez względu na to, czy zwiedzamy zamglone cmentarze, po których hasają wściekłe hieny, starożytne świątynie zamieszkałe przez skrzydlate demony, czy ponury zamek pełen (o)błędnych rycerzy, całość jest najwyższej jakości destylatem z wiktoriańskiego horroru. Trochę tu deathmetalu, całe wersy z Edgara Allana Poego i Lovecrafta, a wszystko uwarzone na gęstą miksturę grozy, humoru i melodramatu. Inteligentnie wykorzystana głębia ostrości oraz skupienie na scenograficznych detalach sprawiają jednak, że nie czujemy tutaj "szelestu" literatury - mimo uproszczonej perspektywy, mamy do czynienia z żywym i oddychającym światem.

Igarashi wiedział, po co przychodzi do biura, zaś kredyt zaufania zaciągnięty u fanów spłacił z nawiązką. Wyraźna autorska sygnatura to największe błogosławieństwo jego produkcji, ale i złowróżbna klątwa: "Bloodstained" może być pierwszą i ostatnią grą, w której tak bezwstydna próba dyskontowania naszej nostalgii uchodzi mu na sucho.
1 10
Moja ocena:
8
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones