Recenzja filmu

Gdybym tylko tu był (2014)
Zach Braff
Zach Braff
Kate Hudson

Życie w rodzinie – kurs przyspieszony

"Gdybym tylko tu był" pozbawione jest scenariusza – takiego, w którym jest początek, rozwinięcie i zakończenie, kompozycja, rytm i spójność. Jego miejsce zastępują pojedyncze dobrze napisane
W "Gdybym tylko tu był" Zach Braff próbuje zdyskontować sukces swojego "Powrotu do Garden State". Znów melancholię miesza z dowcipem, opowieść  o dojrzewaniu i rodzinnych problemach ubarwia wtrętami o dziwaczności świata, a komediowe sceny przeplata dramatycznymi pauzami. Niestety jego najnowszy film nie ma ani czaru, ani prawdy debiutanckiego "Powrotu…". "Gdybym tylko tu był" to film od początku do końca wykalkulowany – obliczony na łatwe wzruszenia i pełen wyświechtanych frazesów.



Pomysł był prosty: stworzyć film z ducha sundance'owy, w którym nie braknie outsiderów i frazesów o pogoni za marzeniami, gdzie będzie trochę rodzinnego melodramatu, odrobina komedii i dużo emocji. Opowiadając o bezrobotnym aktorze (w tej roli sam Braff), który, dobijając do czterdziestki, staje się świadkiem umierania swojego ojca, a jednocześnie sam musi się zmierzyć z wychowaniem dwójki dzieci, amerykański reżyser próbuje łączyć różne filmowe tonacje. Efektem tych prób jest film wewnętrznie popękany i niespójny – zamiast komediodramatu mamy bowiem dramat udający komedię i komedię pozującą na dramat.

"Gdybym tylko tu był" pozbawione jest scenariusza – takiego, w którym jest początek, rozwinięcie i zakończenie, kompozycja, rytm i spójność. Jego miejsce zastępują pojedyncze dobrze napisane sceny, które reżyser stara się połączyć w spójną całość. Między nimi świszczy dramaturgiczna pustka zagłuszana jedynie przez muzykę. I to ona jest jednym z najmocniejszych elementów  filmu – indie rockowe kawałki, które wykorzystuje w swym filmie Braff, nie tylko wpadają w ucho, ale pozwalają przetrwać momenty, gdy zupełnie siada tempo opowieści.



Braffowi udało się zebrać przed kamerą bardzo niezłą aktorską trupę. Jest tu  Kate Hudson wcielająca się w żonę głównego bohatera pracującą na utrzymanie rodziny, Mandy Patinkin (świetny Saul Berenson w "Homeland") w roli umierającego ojca, a nawet  Jim Parsons pojawiający się gościnnie w małym epizodzie. W "Gdybym tylko tu był" każde z nich wypada więcej niż przyzwoicie – nie ma w filmie Braffa aktorskich pomyłek, niepotrzebnych szarż ani fałszywych tonów.

Te ostatnie rozbrzmiewają jednak na poziomie reżyserii. "Gdybym tylko tu był" trzeszczy od nadmiaru pomysłów, wątków i konwencji. Jest tu opowieść o dojrzewaniu i o miłości dwójki geeków, jest historia o wybaczaniu i pogoni za marzeniami, o poszukiwaniu wiary, o pierwszym zakochaniu i małżeństwie znajdującym się na życiowym zakręcie. Sporo tego? To dorzućmy jeszcze slapstickowe sceny z rabinem wjeżdżającym w ściany na Segwayu, a otrzymamy prawdziwy filmowy miszmasz, nad którym zapanować mógłby jedynie bardzo doświadczony i pewny siebie reżyser. "Gdybym tylko tu był" pokazuje, że choć Braff jest artystą ambitnym i lubi wyzwania, do tej roli musi jeszcze dorosnąć.
1 10
Moja ocena:
6
Rocznik '83. Krytyk filmowy i literacki, dziennikarz. Ukończył filmoznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Współpracownik "Tygodnika Powszechnego" i miesięcznika "Film". Publikował m.in. w... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?