3 powody, dla których warto nie iść na "Testosteron"
Najnowszy film Saramonowicza i Koneckiego to nic szczególnego. Powiem nawet więcej. TO DNO! Jedyną dobrą stroną tego filmu jest aktorstwo. Dobrze odegrane role, przede wszystkim przez Krzysztofa
użytkownik Filmwebu
Filmweb A. Gortych SpĂłĹka komandytowa
Najnowszy film Saramonowicza i Koneckiego to nic szczególnego. Powiem nawet więcej. TO DNO! Jedyną dobrą stroną tego filmu jest aktorstwo. Dobrze odegrane role, przede wszystkim przez Krzysztofa Stelmaszyka, Piotra Adamczyka i Borysa Szyca, dają nieprzeciętnemu widzowi powód do otwarcia powiek przyciśniętych przez obraz nudy, jaki maluje "Testosteron". Dwie i pół godziny umęczania się nad totalnie jednopłciowym osobnikiem kinematografii to nazbyt dużo jak dla mnie. Ale po kolei. Film opowiada o weselu, a raczej o spotkaniu na weselu kilku panów, których połączył ślub gwiazdy muzyki pop i ornitologa Olęckiego (Adamczyk). Jak zapewne wszystkim wiadomo, ślub nie wyszedł, a z wesela "wyszło zero, czyli nic" (lubię cytować mądrych ludzi). Siedmiu bohaterów zjeżdża się, by... No właśnie, po co? Janis (Kosiński), Kornel (Adamczyk), Stavros (Stelmaszyk), Tytus (Szyc), Tretyn (Stuhr), Fistak (Karolak) i Robal (Kot) debatują nad ich miejscem w życiu kobiet, a że dwóch z nich specjalizuje się w biologii, dochodzą do bardzo ciekawego wniosku. Jakiego, tego już nie zdradzę, ale zapewniam, że wniosek jest niesamowicie zaskakujący i odkrywczy. Chce się rzec nawet, że to wniosek jak jasna cholera! Boże, jaki to wniosek jest! Do dziś powtarzam go mojemu pieskowi. Ale nie.... Po pierwsze - primo - fabuła filmu kupy się nie trzyma i nie wiadomo z czym i jak to jeść, z której strony ugryźć. "Testosteron" obfituje bowiem w retrospekcje (lub flashbacki, jak wolą niektórzy), które nic kompletnie nie znaczą. Zastanawiałem się, po kiego grzyba na ekranie pojawia się mi zniewieściały facet z rzeźbą sztuki nowoczesnej, a wszyscy się z niego śmieją, bo posługuje się słowami, których większość naszego liberalnego, tolerancyjnego i otwartego społeczeństwa nie rozumie. Chciałbym tu i teraz, z tego właśnie fotela przed komputerem, zapytać reżyserów, "Co w scenie z bądź co bądź rzeźbą jest śmiesznego? No, co?!". Innym razem oglądam fragmenty scen, o których wspomina Fistak, kiedy to jedzie wozem przez pół Polski do swej dziewczyny lub gdy wyczynia coś dziwnego ze swą nową kochanką. Wszystkie tego typu flashbacki są okropne i budzą obrzydzenie, aż palec sam pcha się do gardzieli. Po drugie - primo - myślę, że kilku dobrze znających się na technice chłopców z Suwałk (przykładowo) nakręciłoby lepsze zdjęcia. Panowie Saramonowicz i Konecki woleli wszystko sklecić na kompie. Że niby to wszystko ładne i nowoczesne, i jakie efekty specjalne! Tak naprawdę zdjęcia obrobione komputerowo objawiają brak gustu artystycznego. W tym wypadku dość rażąco. Po trzecie primo - ultimo - dlaczego Polacy wciąż śmieją się ze scen z przekleństwami? Czy na serio tak nas bawi, kiedy ktoś sobie przaśnie chlapnie "kurwa"? Tak? Bo tak mi się w kinie wydawało. W każdym razie przekleństw w tym filmie jest od ch*** (tu powinno nastąpić parsknięcie, tudzież rechot, ewentualnie drgnięcie wargi). No i na tym opierają się w naszym filmie kochanym wszystkie dialogi. OK, prawie wszystkie. Nie sztuka zatem zrobić film opierający się na głupich dialogach, z których brechtają się wszyscy! A może komedia absurdu (pokłony w stronę "Rysia" i "Hi way")? A może komediodramat (pokłony w stronę "Dnia Świra")? Przecież tyle pieniędzy poszło na ten film i jego promocje! Tyle ludzi oglądało razem ze mną ten film! I na litość boska oni wszyscy boki zrywali. A ja jeden ubolewam.