Jan Komasa (twórca głośnej "Sali samobójców") przez ostatnie osiem lat starał się o fundusze do realizacji swojego najnowszego projektu. Upór w dążeniu do celu pozwolił mu jednak na długo oczekiwaną konfrontację z wydarzeniem, które od lat kreuje poczucie polskiej tożsamości narodowej. "Miasto 44" to zatem kolejny dowód na to, że Powstanie Warszawskie jest jednym z nielicznych etapów naszej rodzimej historii, które stanowi inspirację oraz swoistą siłę napędową dla przedstawicieli współczesnej popkultury.
Głównym bohaterem filmu jest tytułowe Miasto, a w zasadzie jego mieszkańcy. W tym przypadku koncepcja bohatera zbiorowego spowodowała niestety powstanie kilku niedociągnięć fabularnych, które działają na niekorzyść ogółu. Młodzi odtwórcy ról co prawda podołali wyzwaniu (w szczególności znakomita i przejmująco prawdziwa Zofia Wichłacz), jednakże wykreowane przez nich postaci daleko odbiegają od filmowych ideałów. Ich sylwetki są wątłe, a zachowania często niejasne. Stefan (Józef Pawłowski), który marzy o nowych dokumentach, stabilnej pracy i spokojnym życiu, w jednej chwili daje się porwać w szaleńczy wir walk. Natomiast Biedronka (Zofia Wichłacz), młoda dziewczyna z bogatego domu, rozpoczyna rozpaczliwe poszukiwania ukochanego, który porzuca ją w samym środku wojennego piekła. Zagubienie w obliczu tragedii jest wprawdzie uzasadnione, jednak nieco inne rozłożenie akcentów dobrze zrobiłoby tej produkcji.
Oprócz obowiązkowego wątku miłosnego stanowiącego kanwę całej opowieści, mamy również do czynienia z niemal kronikalnym odtworzeniem poszczególnych etapów powstania. Od żmudnych przygotowań, po przez krwawe starcia na Starówce oraz Czerniakowie, aż po sromotną klęskę i kapitulacje stolicy. Do tego wszystkiego bierzemy udział w walkach na warszawskich Powązkach, obserwujemy zrzuty ulotek nawołujących do złożenia broni, a także przedzieramy się klaustrofobicznymi kanałami pomiędzy kolejnymi dzielnicami miasta. W tym przypadku otrzymujemy wszystkie możliwe symbole walczącej Warszawy.
Co ważne, Komasie udaje się uniknąć zbędnej martyrologii, poprawności politycznej, czy pytań o słuszność powstania. Reżyser nie chce być sędzią. Nie ocenia, nie rozlicza, natomiast skupia się na ludzkim aspekcie tego wydarzenia. Na osobistych dramatach, a także całej gamie emocji im towarzyszącym. Jego bohaterom przychodzi dorastać w obliczu wojny, w skutek czego ich niewinność oraz młodzieńczy entuzjazm zostają gwałtownie stłamszone. Czując na sobie oddech okupanta smakują życia wśród zgliszcz stolicy, gdzie przyjdzie im razem jeść, spać, śpiewać, a także umierać.
Poetyka "Miasta 44" momentami silnie odbiega od tradycyjnego ujęcia powstańczej problematyki. W swoich założeniach pomysł może i jest ciekawy, jednak w efekcie mierzi i odbija się na końcowym rezultacie, zamiast ją skutecznie dopełniać. Odrealnione sekwencje (o których krążą już niemal legendy) kontrastują z ogólną konwencją filmu. Bullet time rodem z trylogii Wachowskich, czy scena erotyczna w rytm zaczerpnięty z dyskografii Skrillexa, to ewidentny przerost formy nad treścią. Nie można za to odmówić "Miastu" rozmachu, którego skala przyćmiewa nasze wszystkie dotychczasowe produkcje. Strona techniczna robi ogromne wrażenie, a w warstwie efektów audio-wizualnych odbijają się echa twórczości Stevena Spielberga.
Przejmująca, wzruszająca, a zarazem brutalnie autentyczna. W tych kilku słowach możemy ująć wizję powstania, którą urzeczywistnił Jan Komasa. Nie ulega wątpliwości, że niepokorny reżyser wprowadza pewną nową jakość, jednakże wciąż czuć niedosyt. Bo gdyby tak zrezygnować z kilku scen, poprowadzić scenariusz w nieco innym kierunku, a poszczególne wątki dostatecznie rozwinąć, to moglibyśmy otrzymać niepowtarzalną, filmową epopeje narodową. Właśnie, gdyby… Wielka szkoda, ponieważ tak niewiele brakowało.