Recenzja filmu

Słodki koniec dnia (2019)
Jacek Borcuch
Krystyna Janda
Kasia Smutniak

Buntowniczka bez powodu

Trasa filmowej podróży często biegnie drogą ucieczki od szarzyzny codzienności, brutalnej rzeczywistości czy dylematów współczesnego świata. Są również i takie tytuły, które mimo poruszania
Trasa filmowej podróży często biegnie drogą ucieczki od szarzyzny codzienności, brutalnej rzeczywistości czy dylematów współczesnego świata. Są również i takie tytuły, które mimo poruszania ważnej problematyki bardziej łączą widownię, niż dzielą, gdzie za perfekcyjny przykład z ostatnich lat niech posłuży choćby umiejętnie łagodzący obyczaje "Green Book" Petera Farrelly'ego. Każdy, kto oczekiwał podobnego seansu, wybierając się na "Słodki koniec dnia", znalazł się jednak w niewłaściwej sali kinowej o niewłaściwej godzinie.

Od tematycznej neutralności najnowszy film wcześniej nagrodzonego choćby za "Wszystko co kocham" Jacka Borcucha jest ekstremalnie daleki. Przeciwstawiając zagadnienie polityki migracyjnej palącemu problemowi zamachów terrorystycznych, i wygrywając swoją dramaturgię na strunach współczesnych napięć między tymi zjawiskami, mało kogo pozostawi obojętnym. Sam jego pomysł zrodził się podczas wspólnego pobytu reżysera i współtwórcy scenariusza, a zarazem autora "Morfiny", Szczepana Twardocha, we Włoszech. Goszcząc u przyjaciół Borcucha, obaj odreagowywali stres związany z niepowodzeniem ich poprzedniego, nieukończonego projektu – ekranizacji wspomnianej książki. Zgaduję, że to właśnie atmosfera tamtejszej bohemy była jedną z najważniejszych inspiracji dla napisania i nakręcenia "Słodkiego końca dnia", choć twórcy na szczęście nie zaniedbali równoważącego jej sielskość kontrapunktu.


Po jednej stronie mamy więc tutaj Marię – mieszkającą w toskańskiej miejscowości podstarzałą, uhonorowaną Nagrodą Nobla pisarkę polskiego pochodzenia i jej świat. Spędza ona ogrom wolnego czasu na zakrapianych (i nie tylko) spotkaniach z innymi przedstawicielami włoskiego środowiska artystycznego, spławia zarówno większość wielbicieli, jak i dziennikarzy i mimo zamężnego stanu randkuje z egipskim imigrantem Nazeerem (Lorenzo de Moor), który wiekowo byłby zapewne lepszą partią dla jej córki (Katarzyna Smutniak) niż dla niej samej. Po przeciwległej stronie widzimy Europę i cały wachlarz jej dzielących opinię publiczną problemów migracyjnych: od ksenofobii po terroryzm. Do zderzenia dojdzie w chwili, gdy Maria stanie przed zadaniem wygłoszenia uroczystego przemówienia podczas ceremonii odebrania honorowego obywatelstwa malowniczej Volterry. Regularnie zrywająca pęta konwenansów noblistka stanie się skandalistką, a wobec tego, co powie, nikogo nie pozostawi obojętnym. Z jej ust niewątpliwie pada o kilka słów za dużo, ale czy rzeczywiście były one zupełnie niepotrzebne?


Być może "Słodki koniec dnia" budzi drobne zastrzeżenia z uwagi na skromność środków wykorzystanych podczas realizacji niektórych scen. Osobiście chciałbym wierzyć, że jest to efekt zamierzonej oszczędności formalnej, a nie koniecznego zaciskania pasa budżetu produkcji. Oczywiście nigdzie nie jest powiedziane, że idąc na pewne obowiązkowe kompromisy, nie da się nakręcić dobrego filmu, a w tym przypadku mamy akurat do czynienia z filmem bardzo dobrym. Borcuch i Twardoch eksponują w swoim dziele podręcznikowe – wydawałoby się – tarcia na styku artystycznej, wolnej duszy a naznaczonej piętnem norm obyczajowości. Postawa wyraziście, acz z ekspresyjnym wyczuciem, zagranej przez niezawodną Krystynę Jandę Marii Linde daleka jest od babcinej nadopiekuńczości, małżeńskiej przyzwoitości i rodzicielskiej przykładności, a mechanizm jej interakcji zarówno z tym bliższym, jak i dalszym otoczeniem to najprawdziwsza tykająca bomba. Gdy (rozwińmy tę nieprzypadkową metaforę) dochodzi do jej eksplozji nie wiadomo, czy kontekst był tylko pretekstem czy meritum.


Ta niejednoznaczność czyni "Słodki koniec dnia" jeszcze słodszym. Zamiast łopatologicznie dyktować interpretację swojego obrazu Jacek Borcuch wierzy w intelekt odbiorcy, zostawiając mu rozstrzygnięcie jedynie nakreślonego w filmie, złożonego problemu. Umiejętnie uchwycony urok krajobrazu włoskiej prowincji czy wątki miłosne są tu tylko ozdobnikami nie odwracającymi uwagi od tego, co najważniejsze i co zostaje podane w sposób oszałamiający, ale i wysmakowany. Mamy tu bowiem sceny, których symboliczną moc ciężko bagatelizować. Jak przystało na film, w którym bezpośrednio (Pier Paolo Pasolini) czy pośrednio (Federico Fellini, Giuseppe Tornatore) oddaje się hołd włoskim mistrzom kamery, "Słodki koniec dnia" łączy w sobie cechy arthousowego komentarza i zwykłej opowieści o ludziach. Ale rodzime podwórko Jacek Borcuch opuszcza w swoim najnowszym filmie jedynie pozornie, lokując merytoryczny i emocjonalny środek ciężkości utworu na ojczystej ziemi i sprawiając, że nawet śledząc losy Egipcjanina we Włoszech, nie przestajemy myśleć o Polsce.
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
"Trudno sobie wyobrazić silniej oddziałujące dzieło sztuki. My, pisarze, twórcy jesteśmy niczym wobec... czytaj więcej
Czy zamknięcie człowieka w klatce ma na celu ochronę społeczności przed nim, czy też może ma chronić jego... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones