Recenzja filmu

Foxcatcher (2014)
Bennett Miller
Steve Carell
Channing Tatum

Burza w szklance wody

"Niestety, historia oparta na kanwie prawdziwych wydarzeń to pozbawiona odpowiedniej dawki dramatyzmu opowieść, której największą siłę stanowi mocne zakończenie, niczym zapożyczone z filmów
Dramaty o zabarwieniu sportowym to w dużej mierze opowieści rozgrywające się poza ringiem/matą/boiskiem. To, co dla fana dyscypliny stanowi zaledwie otoczkę, dla zawodnika jest po prostu życiem. Problemy w codziennej egzystencji, mordercze treningi czy burzliwe relacje z członkami rodziny i/bądź drużyny stanowią sól każdego kina traktującego o sporcie... a przynajmniej tego o nieco większych ambicjach niźli zapewnienie paruset minut godziwej rozrywki. Do nurtu historii ukazujących zmagania sportowców z przeciwnościami losu zalicza się również najnowszy "Foxcatcher", o którym głośno było już przed premierą. W przypadku produkcji Bennetta Millera rzecz tyczy się jednak dwóch braci i ekscentrycznego trenera, zaś całość oparto, w pewnej mierze, na prawdziwych wydarzeniach. Z całą pewnością liczba nominacji dla obrazu rozbudziła apetyt niejednego kinomana; czy jednak wilczy głód zostanie zaspokojony opowieścią o mocno pokręconych relacjach stanowiących podwaliny zapaśniczego teamu?



John du Pont (Steve Carell) to obrzydliwie bogaty multimilioner, który postanowił stworzyć drużynę zapaśniczą mającą przynieść chwałę Stanom Zjednoczonym. Niepoprawny patriota postanawia wcielić w szeregi teamu braci Schultz, złotych medalistów w zapasach. Niestety, starszy z rodzeństwa, David (Mark Ruffalo) odmawia dołączenia do du Ponta ze względu na inne zobowiązania. Jednak dla Marka (Channing Tatum) oferta bogacza jest jedną z tych "nie do odrzucenia". Chłopak decyduje się podjąć rękawicę, obiecując wygraną na zbliżającej się wielkimi krokami Olimpiadzie w Seulu mającej miejsce w 1988 r. Ekscentryczny du Pont otwiera przed Markiem zupełnie nowy świat, w którym pieniądze faktycznie nie grają roli. Między zamożnym indywidualistą, desperacko szukającym aprobaty swojej matki (Vanessa Redgrave) oraz sportowcem żyjącym w cieniu brata nawiązuje się specyficzna więź, której istnienie doprowadzi do szeregu niespodziewanych zdarzeń...



Nie ukrywam, iż do filmów o tematyce szeroko rozumianego sportu mam ogromną słabość. Tym większą radość sprawiła mi wieść o tym, iż "Foxcatcher" traktować ma o zapasach, dyscyplinie niezbyt dla laika efektownej, niemniej przewijającej się w amerykańskim kinie z dużą regularnością. Niestety, historia oparta na kanwie prawdziwych wydarzeń to pozbawiona odpowiedniej dawki dramatyzmu opowieść, której największą siłę stanowi mocne zakończenie, niczym zapożyczone z filmów mistrza Hitchcocka. Większość seansu to powolne rozwijanie fabuły, która wyprana została z głębszych emocji. Zabrakło napięcia zarówno na macie, jak i, co gorsza, poza nią. Niemniej, pomimo wszelkich niedostatków, film ma parę zalet, które postaram się wypunktować poniżej.



O ile ogólnikowo historia ukazana w "Foxcatcherze" nie porywa, tak niektóre sceny naprawdę mają w sobie zalążek emocjonalnego ładunku będącego w stanie poruszyć widza. Niezwykle interesująco wypada rozwój relacji pomiędzy du Pontem i Markiem; ten pierwszy otwiera młodemu zapaśnikowi oczy na świat dotąd dla młodzika niedostępny. W świecie elit rządzą bowiem kolejne kreski wciągane "na rozgrzewkę" popijane hektolitrami trunków, w przeciwieństwie do reżimu treningowego i żelaznej dyscypliny charakterystycznych dla najszlachetniejszych sportowych dyscyplin. Równie rewelacyjnie oddano motyw załamania nerwowego doświadczanego przez jednego z zawodników w krytycznym momencie, która to chwila słabości ukazana została w niezwykle życiowy sposób. W tej jednej scenie zawarty został większy dramatyzm niż we wszystkich starciach na macie razem wziętych, zaś próba naprawienia błędu, w której dramaturgia podsycana jest desperacją bohatera i wsparciem bliskiej osoby przykuwa widza do fotela... na całe 5 minut. Potem zaś produkcja powraca na swoje tory powolnie snutej narracji...



Z przykrością można stwierdzić, iż "Foxcatcher" ma wiele znamion filmu robionego typowo pod Oscary. Od dłuższego czasu głośno było o charakteryzacji Steve'a Carella, który poddawał się na planie produkcji wyczerpującym zabiegom mającym upodobnić fizys aktora do rzeczywistej postaci. Pot i łzy wylewane codziennie w garderobie odpłaciły się jednak z nawiązką – John du Pont to nie tylko bodaj najlepsza rola w karierze Carella, ale również i jedna z lepszych, a przynajmniej najbardziej charakterystycznych, kreacji w kinie sportowym ogólnie. Sztuczny, orli nos do spółki z manierą zadufanego bufona złożyły się na nieprzeciętną sylwetkę bogacza, który okazuje resztki respektu jedynie wobec swej rodzicielki. Na marginesie – specyficzna relacja między wymagającą matką i synalkiem z kompleksem wyższości została idealnie zarysowana w jednej sekwencji, podczas której du Pont próbuje udowodnić na macie swe trenerskie kompetencje. Wspomniana perełka to jednak tylko jedna z paru migoczących kropel w morzu szarej przeciętności.



Pomimo, iż Carell bezsprzecznie kradnie dla siebie każdy kadr, uwadze kinomana nie powinni uciec pozostali aktorzy, zwłaszcza Channing Tatum. Rola wycofanego i znacznie mniej otwartego z braci Schultz wygląda niczym specjalnie skrojona pod odtwórcę znanego dotąd raczej z mniej ambitnego repertuaru, z drobnymi wyjątkami. Tatum zdecydowanie pasuje fizycznie do postaci zwalistego zapaśnika, oszczędna mimika i nieszczególna wylewność Marka działają zaś na korzyść aktora.



Po obejrzeniu "Foxcatchera", na myśl nasuwa się następujący wniosek. Owszem, historia braci Schultzów na papierze jest stosunkowo interesująca, jednak po przeniesieniu na klatki taśmy filmowej skrypt się po prostu nie sprawdza. Co ciekawe, twórcy i tak dokonali odpowiednich modyfikacji scenariusza celem uatrakcyjnienia produkcji, jednocześnie mocno odbiegając od faktów. Pozostawiono trzon zdarzeń, co by wykorzystać można było wyświechtaną frazę „oparte na prawdziwej historii”, resztę zaś doprawiono bądź dopisano zgodnie z własnym "widzimisię". Szkoda jedynie, iż realizatorzy nie wykorzystali pola do popisu, które to zresztą sami sobie zagwarantowali.



Niestety, podwalina pod film w postaci dziwacznej relacji na linii trener-zawodnik zwyczajnie nie daje rady utrzymać całej konstrukcji, rozsypującej się w trakcie seansu na oczach widza. Nie pomaga dbałość o detale (vide: pokój du Ponta wypełniony flagami i pucharami, propagandowy dokument wpleciony w tło czy zapaśnicy mierzący się badawczo na macie niczym dwa kocury) ani solidne kreacje znanych aktorów; przyjemność z oglądania "Foxcatchera" zdecydowanie nadszarpuje brak dramatyzmu i nadmiernie rozciągnięta historia. Z pewnością dla fanów sportu obraz Millera wciąż stanowić będzie ciekawy kąsek do odhaczenia z listy, ot, choćby dla formalności; dla wielu widzów opowieść o rodzeństwie Schultz i sfiksowanym du Poncie pozostanie jednak oscarową ciekawostką bez wyrazu.

Ogółem: 5+/10

W telegraficznym skrócie: "Foxcatcher" to kino sportowe, któremu zabrakło balansu między dramatyzmem i dramatem; parę scen wybija się z całości, przykuwając uwagę widza; niestety, seans z filmem momentami dłuży się niemiłosiernie, na osłodę pozostaje zaś głównie arcyciekawa rola Carella i samo zakończenie, które zmiata kapcie ze stóp; niemniej to wciąż "trochę" za mało, by brać się za bary z najlepszymi kandydatami do złotych statuetek.
1 10
Moja ocena:
5
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Reżyser Bennett Miller podąża naprawdę intrygującą drogą: "Capote", "Moneyball", a teraz "Foxcatcher".... czytaj więcej
Od razu muszę się przyznać, że po filmie Millera spodziewałem się kolejnej historyjki rodem z... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones