Recenzja filmu

Pieśni z drugiego piętra (2000)
Roy Andersson
Lars Nordh
Stefan Larsson

Człowiek (nie) jest świętością

W 2000 roku Roy Andersson powrócił do kręcenia filmów po ćwierćwieczu artystycznego milczenia w dziedzinie pełnego metrażu. Jego najnowsze natenczas dzieło (zrealizowane zresztą przy udziale
W 2000 roku Roy Andersson powrócił do kręcenia filmów po ćwierćwieczu artystycznego milczenia w dziedzinie pełnego metrażu. Jego najnowsze natenczas dzieło (zrealizowane zresztą przy udziale nieprofesjonalnych aktorów) zostało docenione na festiwalu w Cannes, gdzie przyznano mu Nagrodę Jury.

Akcja "Pieśni z drugiego piętra" ma miejsce na przełomie tysiącleci. Film składa się z 46 luźno ze sobą powiązanych, statycznych ujęć obrazujących losy najróżniejszych ludzi. Spośród tak wielowątkowej narracji na pierwszy plan wysuwa się historia podstarzałego przedsiębiorcy i jego rodziny. Kalle (Lars Nordh) pali swoje biuro w nadziei na sowite odszkodowanie ze strony firmy ubezpieczeniowej. Szybko poznajemy też jego dwóch potomków. Stefan (Stefan Larsson) jest taksówkarzem, który wyjątkowo intensywnie przeżywa zwierzenia swoich klientów. Jest człowiekiem pełnym empatii. Tomas (Peter Roth) z kolei nie potrafi odnaleźć się w otaczającej go rzeczywistości. Porzucił wszystkie dotychczasowe zajęcia i obowiązki na rzecz pisania wierszy. Należy dodać, że swą codzienność spędza w szpitalu psychiatrycznym jako pacjent. Fakt ten jest nie do zniesienia dla Kalle, który nie akceptuje postawy swojego zagubionego syna i przyćmiony niepisanymi prawami powszechnie przyjętego porządku, zupełnie nie dostrzega problemów Tomasa. Właśnie ów porządek jest jednym z głównych oskarżonych w procesie, jaki Roy Andersson wytoczył kondycji człowieka.

Ulice miasta są sparaliżowane korkiem. W taksówce Stefana pojawia się człowiek, który zmęczył się chodzeniem piechotą. Podejmuje się filozoficznych rozważań na temat życia i czasu. "Jak to dobrze przysiąść na chwilę", wyznaje nie kryjąc zmęczenia, by po chwili powiedzieć: "życie jest czasem, a czas stanowi drogę. Życie staje się więc rejsem, podróżą". Co znamiennie, po chwili pyta szofera: "gdzie jesteśmy?" i orientuje się, że nie ujechał daleko. W tle obserwujemy przedsiębiorców maszerujących wzdłuż ulicy w komicznym, pokutnym rytuale. Biczownicy nie szczędzą razów głównie swoim towarzyszom niedoli. Problem konsumpcjonizmu jest jednym z przodujących w filmie i nie sposób opisać wszystkich nawiązań do tego zagadnienia. Jego skutki odbijają się na psychice bohaterów, a w konsekwencji mają bezpośrednie przełożenie na ich zachowania, a więc także na relacje międzyludzkie. Co więcej, ta niechlubna postawa staje się normą w realiach pędzącego świata, a ten, kto nie chce lub nie potrafi się podporządkować, zostaje osądzony bardzo surowo i zamknięty w szpitalu psychiatrycznym (Tomas). Brzmi nieco banalnie? Instynkt podpowiada nam, że kiedy bierze się na warsztat taki temat, nie trudno o tendencyjność czy irytujący, moralizatorski ton. Od razu uspokajam. Otóż szwedzki reżyser bardzo zgrabnie zdołał się przed powyższymi obronić, głównie dzięki mądrości objawiającej się w nieskrępowanym fałszem humanizmie "Pieśni…" oraz tragikomicznej konwencji, w jakiej ów obraz jest utrzymany. Ta ostatnia sprawia bowiem, że poruszający poważne kwestie i gorzki w wymowie film cechuje jednocześnie brak nadęcia i bezpretensjonalność.

Bardzo widoczne w obrazie Anderssona są symbole religijne. Reżyser nie podejmuje jednak polemiki nad istotą religii w życiu człowieka, a skupia się raczej na samym symbolizmie, co wydaje się zresztą znacznie bardziej interesujące. Ten zabieg jest mu potrzebny, aby dobitnie pokazać, iż kryzys wartości jest do tego stopnia poważny, że nawet to, co święte zostało zdeptane w zaślepieniu, stając się przedmiotem handlu. W jednej ze scen Bóg dosłownie ląduje na śmietniku. Coś podpowiada nam jednak, że to nie tylko boski majestat Chrystusa leży na tej górze śmieci, a Jego obecność w tym miejscu ma w istocie bardziej przyziemny wymiar. Poprzez tak oczywisty, acz wyjątkowo wymowny symbolizm dochodzimy bowiem do konkluzji, iż zapomnianą, zbrukaną świętością jest w dziele Anderssona przede wszystkim drugi człowiek, nad którym nie łatwo się dłużej pochylać - w końcu nie takie są wymogi egzystencji. "Człowiek stara się jak może, żeby zarobić i mieć trochę przyjemności", mówi Kalle, któremu, o ironio, potrafimy nawet współczuć i staramy się go rozumieć, ponieważ - jakby tego nie wartościować - jest to szczere wyznanie człowieka pracy. On nie jest wcieleniem diabła, on po prostu zapomniał o czymś po drodze, a to bardzo ludzka cecha.

Nawiązując wciąż do motywu drogi - wyżej wspomniane pytanie "gdzie jesteśmy?" nie pada wyłącznie w epizodzie związanym z taksówką. Słyszymy je ponownie, a dzieje się to zaraz po złożeniu ofiary z człowieka w imię religii – być może w ten sposób uda się odpokutować winy? Odpowiedź na cytowane przeze mnie pytanie tym razem jest wyjątkowo szczera: "jesteśmy w hotelu", słyszymy. Pytający pan kilkukrotnie wymiotuje na stół, a pod jego nogami pełza kobieta w stanie upojenia alkoholowego, co chwila powtarzając znamienne wyznanie: "nie mogę się podnieść!". Obserwując powyższe obrazki widz nie wie, czy jeszcze może się gorzko uśmiechać, czy już powinien zacząć się trwożyć i wstydzić. To chyba najtrafniejsze określenie emocji towarzyszących mi przy projekcji "Pieśni…".

Reżyser najróżniejszymi środkami stara się zadać widzowi pytanie, co ten sądzi o rzeczywistości, w której egzystują bohaterowie "Pieśni z drugiego piętra". Życie ludzkie traci w niej na znaczeniu. Duch człowieka, któremu Kalle dłużny był pieniądze, nawiedza go. Nasz bohater bez ogródek informuje nieboszczyka, że wiadomość o jego śmierci przyniosła mu ulgę, ponieważ dług zniknął razem z nim. Kolejna zjawa, jakby na przekór temu, objawia się w charakterze, rzec można, potencjalnego remedium, stanowiąc jednocześnie swoiste memento. Nakreśla ona pewien błąd, który zatrważająco łatwo zaczyna się rozmywać i niejako przestaje być błędem. Duch chłopaka, który został powieszony wraz z siostrą, żali się na swój los. Skrzywdził ją za życia i nie zdążył zadośćuczynić, czego bardzo żałuje. Kalle jednak nie rozumie młodzieńca, gdyż symboliczna bariera językowa jest dla tego pierwszego nie do przebrnięcia.

W jednej z pierwszych, a następnie w jednej z ostatnich scen obserwujemy Stefana pocieszającego swojego brata słowami: "Umiłowani ci, którzy siadają". Muszę przyznać, że jest to jedno z piękniejszych wyznań miłości, akceptacji i szacunku w stosunku do drugiego człowieka, z jakimi spotkałem się w kinie. Tego, który siada można zapewne odczytywać jako kogoś, kto nie zamierza brać udziału w biegu donikąd. Siada, bo dostrzega jakiś fałsz. Siada, ponieważ nie chce godzić się na pewien rodzaj zniewolenia. Umiłowani niech więc będą ci, którzy siadają, albowiem - co, zdawałoby się, sugeruje nam reżyser - podobnie jak niełatwo jest piąć się w górę, odnosić sukcesy i bogacić się - również niełatwo jest być wolnym. Ten, który siada dla wielu będzie symbolem rezygnacji, słabości, porażki. Dla innych natomiast stanie się niedościgłym marzeniem, jeśli nie o wolności, to na pewno o dążności do bycia wolnym, symbolem czystości i odwagi. Wbrew pozorom, nie ma tutaj jednak podziału na lepszych i gorszych. Są tylko pewne wskazówki, pozwalające odróżnić widzowi piękno od brzydoty. Siłą, by nie rzecz - wielkością obrazu Anderssona jest jednak to, że szanuje on namiętności wszystkich swoich bohaterów, niezależnie od poziomu sympatii widza.

Nie sposób szeroko czy choćby szczątkowo omówić wszystkich zagadnień, które pojawiają się na ekranie, gdyż każde z 46. ujęć ma coś istotnego do zaoferowania, a zawarte w tychże ujęciach możliwości interpretacyjne są niezliczone. To film, do którego można wracać wiele razy, by odkrywać go na nowo, a przy okazji móc zachwycić się niuansami, które umknęły naszej uwadze przy pierwszym seansie.

Film Szweda nie jest dziełem łatwym - nie tyle w odbiorze, co ze względu na potężny ciężar gatunkowy. Konstatacja, z jaką nas zostawia, jest ze wszech miar zasmucająca. Ta oryginalna, zajmująca i niezwykle gorzka, acz wolna od toporności opowieść wdzięcznie podejmuje temat kondycji człowieka u schyłku milenium, jednocześnie czyniąc to w sposób boleśnie wręcz bezkompromisowy. Czy jest ona także pochwałą szaleństwa? Nie nazwałbym tego w podobny sposób. Mierząc się z kryzysem wartości, Roy Andersson delikatnie sugeruje tylko, że to, co jeden nazwie normalnością, ktoś inny określi barbarzyństwem.

Możesz płakać, to nic złego. Płacz, jeśli jest ci smutno. Jezus też tak robił. Płakał, kiedy wisiał na krzyżu. Bardzo cierpiał. Został ukrzyżowany, bo był dobrym człowiekiem. Tomas też jest dobry, ale nie ma żadnego pomysłu na interes. To oczywiście zasmuca. Jezus też nie miał żadnego. Miał tylko ból. Został skazany na śmierć, bo dobry był z niego człowiek. Nie był synem Boga… był tylko dobrym człowiekiem.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones