Recenzja filmu

Free Rainer (2007)
Hans Weingartner
Moritz Bleibtreu
Elsa Schulz Gambard

Czerwona lampka pseudo-naiwności

"Free Rainer" grzeszy naiwnością. Nie szkodzi. Rzadko dziś obejrzeć można film, który w tak lekki i nienarzucający się sposób przekazywałby nam treści nieco ambitniejsze aniżeli temat zawartości
"Free Rainer" grzeszy naiwnością. Nie szkodzi. Rzadko dziś obejrzeć można film, który w tak lekki i nienarzucający się sposób przekazywałby nam treści nieco ambitniejsze aniżeli temat zawartości tłuszczu w hamburgerze bądź przewagi spódnic brzydszych nad tymi wylansowanymi, idealnie skrojonymi. Niemiecka produkcja przypomina niegdysiejsze młodzieżowe obrazy, bawiące widza (sic!, w końcu i o zabawę w tym kinie chodziło) ideologicznym przekazem, tyle że to kino w nowym, idącym z duchem cywilizacji wydaniu. Zamiast bigbitowców, ewentualnie „wyałtsajdowanych” hippisów, mamy zatem przed oczami producenta telewizyjnego na topie (Moritz Bleibtreu), w wolnych chwilach, a i – zdarza się – poza nimi, wciągającego ze swą blond-ideałem (Simone Hanselmann) kokę, by podtrzymać nonszalancką postawę luzaka z forsą. Rainer – główny bohater – bez skrupułów wykorzystuje możliwość zarobienia dużych pieniędzy na telewidzach, którzy oprócz chleba do życia potrzebują igrzysk, i to im głupszych i bardziej absurdalnych, tym lepszych. Producent serwuje im zatem wymyślne reality show o ostrym zabarwieniu erotycznym, bo aż prokreacyjnym. Do czasu. Przełomowy stanie się moment, kiedy to nieprzytomny jest wieziony w karetce po wypadku samochodowym, który zafundowała mu żądna zemsty wnuczka (Elsa Schulz Gambard) doprowadzonego niegdyś do samobójstwa człowieka, pomówionego – za sprawą Rainera – o rzeczy godzące w nieskalany honor ofiary. I otóż Rainer, w stanie agonalnym, przed oczami duszy otrzymuje obraz własnego miałkiego żywota. Widziany z perspektywy żywot okazuje się na tyle wstrząsający, że po ocknięciu się nasz bohater postanawia go zmienić i zacząć działać pro publico bono. Organizuje zatem wielką ogólnonarodową akcję wychowywania społeczeństwa niemieckiego przez kulturę i sztukę, serwowaną w telewizji. Tyle streszczenia. Owszem, brzmi sztampowo i zapewne sztampowy pozostałby ten film, gdyby nie fakt, że zrobiono go tak zgrabnie, tak wdzięcznie, że z przyjemnością przez dwie godziny uważnie śledzimy perypetie bohaterów, nie ziewając przy tym i nie klnąc na to, że nie oddaliśmy biletu młodszemu bratu. Nie zniechęca nas nawet przekaz ideologiczny („telewizja jest be”), który reżyser nieustannie wypisuje nam w rozmiarach billboardowych na ekranie. Dajcie się ponieść konwencji, a traficie do raju niegłupiej rozrywki. Uważny obserwator otrzyma kilka interesujących smakołyków, których najczęściej próżno nam szukać w produkcjach amerykańskich. W końcu z jakiegoś powodu "Free Rainer" jest niemiecko-austriacki. Kiedy Rainer zbiera ekipę pracowników – pozostających na marginesie niemieckiego społeczeństwa ofiar kapitalistycznego ustroju – poznajemy sympatyczne indywidua, których zachowanie nie raz wywoła nasz uśmiech. Jest tu i hinduski imigrant, i uroczo nawiedzony, głęboko wierzący młodzieniec, a także były więzień i alkoholik (Tom Jahn). Każdy dostaje swoją szansę zrobienia czegoś ważnego na tym świecie i choć czasem idzie im to bardzo nieporadnie, starają się, jak mogą. W tym filmie szans dostaje się tyle, ile potrzeba, czyli do skutku. Dzięki temu przekonujemy się, że wszyscy, nawet ochroniarz borykający się z manią, że cały świat to jeden wielki spisek (Milan Peschel), warci są naszej troski i wyciągniętej ręki. Spostrzegawczy widz dostrzeże interesujące zjawisko – żydowski kompleks Niemców. Dwukrotnie są odniesienia do judaizmu w sytuacjach nam zupełnie się z judaizmem niekojarzących. Przecież u nas nikt w pijanym, bełkoczącym towarzystwie nie powie, że od tej chwili mówimy po hebrajsku. A Niemcy - i owszem. Jakieś piętno w nich zostało, jakieś odniesienia wciąż funkcjonują. To chyba specyfika kulturowa, podobnie jak naturalny u nich fakt, że zapytani w gościnie, czego się napiją, bez skrępowania odpowiadają: „Piwa”, tak jak my odpowiadamy: „Wody”. Bo w Niemczech to normalne, że piwo stoi w lodówce obok butelki z coca-colą i każdy w domu je posiada albo przynajmniej posiadać powinien. Film momentami skrzy dowcipem i trudno powstrzymać uśmiech, kiedy czytamy na ekranie slogan: „Niemcy odkryli poezję”. No bo gdzie Niemiec, a gdzie poezja? Stereotypy zaśmiecają nam umysł i nikt już nie pamięta, że Niemcy to naród wielkich poetów. Oni sami widać zapomnieli, skoro odkrywać ich muszą na nowo. I tu pojawia się refleksja – ileż zdrowej ironii reżyserskiej było potrzeba, żeby z takim przymrużeniem oka potraktować krajan... Nadchodzi taki moment, kiedy przestaje być śmiesznie i pojawia się prawdziwy dylemat moralny w stylu: „Realizujcie swoje idee, pielęgnujcie wolność, ale dajcie nam dziesięć procent”. Czy wolność w dziewięćdziesięciu procentach to jeszcze wolność? Czy lepsze dziewięćdziesiąt procent wolności niż żadna, bo wszystkich zamkną? Czy albo wszystko, albo nic, czy lepiej iść na kompromis? W końcu na kompromisie dzisiejsze państwa zbudowane, więc może lepiej wybrać kompromis, bo tego wymaga od nas demokracja? Pytania doprawdy niespotykane w dzisiejszym kinie. To jest film niepoprawny politycznie i w tym tkwi jego prawdziwa siła. A że reżyser pokazuje to w bardzo subtelny sposób, obraz pozostaje z pozoru lekką, łatwą i przyjemną historyjką. Słowa wypowiedziane przez zaprzedanego ogłupiającej i pozbawiającej świadomości telewidzów bezpośredniego przełożonego Rainera – Maiwalda (Gregor Bloéb) - dźwięczą nam w uszach jeszcze długo po wyjściu z kina. Bo telewizja, według słów Maiwalda, to narzędzie trzymające w ryzach naród niemiecki, przyciągające ich uwagę w stopniu maksymalnym i w każdym wolnym czasie. Narzędzie manipulacji. A co by się stało, gdyby to narzędzie manipulacji wyrzucić przez okno? Czy przypadkiem nie próbowano by znów zawojować świata, gdy tylko powróciłaby niczym nieskrępowana, pełna świadomość obywateli? Te pytania zadaje Austriak, pytania szalenie odważne. Nie, ten film nie jest płytkim przekazem dla wszystkich, żeby wyrzucili telewizory przez okno, choć co mniej wrażliwi są gotowi to zrobić po powrocie do domu. Bardziej wrażliwy widz dostrzeże, że to film przede wszystkim o Niemcach, zrobiony przez Austriaka i tym bardziej ważny. Film obnażający dylematy, których rozstrzygnięcie może doprowadzić do przerażających skutków, i to niezależnie od decyzji. Rainer razem z grupą przyjaciół wybiera wolność ponad wszystko. Niby godne pochwały, budujące zakończenie, lecz skąd zatem ta niepokojąca czerwona lampka, która – raz zapalona podczas monologu Maiwalda – nijak zgasnąć nie chce?
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
"Free Rainer" to trzeci pełnometrażowy film Hansa Weingartnera. Kolejny po "Edukatorach", który podejmuje... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones