Recenzja filmu

Doktor Strange (2016)
Scott Derrickson
Waldemar Modestowicz
Benedict Cumberbatch
Chiwetel Ejiofor

Doktorze, tracimy go!

Doktorze, tracimy go! Mam na myśli to, że jeśli scenariusz nie będzie "reanimowany" przy następnej części, "Doktor Strange" okaże się fiaskiem, o którym twórcy będą chcieli jak najszybciej
Uniwersum Marvela rozpoczęło się od przygód charyzmatycznego i  egoistycznego Tony'ego Starka, który dzięki… terrorystom i ogromnej  wiedzy, zapoczątkował projekt Iron Mana. Następnie pojawił się mityczny  Thor, który przez intrygi swojego przyrodniego brata, wylądował na  Ziemi, gdzie znalazł prawdziwą miłość. Po nim wydobyto z lodowca  Kapitana Amerykę, który podczas II wojny światowej, zapobiegł śmierci  milionów ludzi. Ta trójka, wraz z Czarną Wdową, Hulkiem oraz Sokolim  Okiem, dała początek grupie Avengers, mającej zapobiec globalnej  katastrofie i powstrzymać najeźdźców z innych galaktyk. Pierwotnie  wydawało się, że twórcy skupią się w głównej mierze na tych bohaterach,  ale niespodziewanie tylnymi drzwiami wtargnął drobny włamywacz Scott  Lang (Ant-Man), za nim został wciągnięty – przez Starka – nieopierzony  Peter Parker (Spider-Man), a z ciekawości wszedł Stephen Strange. Doktor  Stephen Strange. I to właśnie na nim skupię poniższy tekst.


Poznajemy Dr Stephena Strange'a (w tej roli Benedict Cumberbatch) jako cenionego, egocentrycznego neurochirurga, robiącego wszystko najlepiej – według niego – i wybierającego takie medyczne przypadki, których nikt inny – w jego opinii – nie powinien ruszać. Ma piękny apartament, sportowe auto (zapewne niejedno) i tyle zegarków, ile dusza zapragnie. Jedynie w jego życiu brakuje miłości. Kandydatką do wypełnienia tej pustki w sercu jest koleżanka z pracy, dr Christine Palmer (Rachel McAdams). Jadąc do niej, traci panowanie nad kierownicą i ulega bardzo poważnemu wypadkowi. W efekcie traci kontrolę nad dłońmi, przez co musi poddać się rehabilitacji i do końca życia nie może wykonywać swojego zawodu. Nie chce się z tym pogodzić, więc szuka różnych możliwości, nawet kontrowersyjnych, aby wrócić na blok operacyjny. Niestety wszystkie opcje spalają na panewce. Na dodatek kończą się jego środki finansowe. W akcie desperacji wyjeżdża do Nepalu, gdzie mieszkają specjaliści, umożliwiający mu odzyskanie sprawności. Na miejscu spotyka niejakiego Mordo (Chiwetel Ejiofor), który zaprowadza Strange'a do swojej mentorki zwanej Przedwiecznym/Starożytną (Tilda Swinton). Ona, po początkowej niechęci, decyduje się wziąć Stephena pod swoje skrzydła. Nie tylko ma zamiar – na swój sposób – uzdrowić go, ale również chce pokazać mu tajniki magii, mogące zrobić z niego wielkiego czarodzieja. Widzi w nim potencjał, mający przywrócić równowagę w sferze duchowej. Dr Strange decydując się na taką terapię, nie wie, że prędzej czy później stanie naprzeciwko buntownika o imieniu Kaecilius (Mads Mikkelsen). Tylko od niego samego zależy, czy będzie gotowy na ratowanie świata.


Nie należę do miłośników Benedicta Cumberbatcha. Wielu zachwyca się jego grą w serialu "Sherlock", zarówno z racji oryginalnej urody – jak na Brytyjczyka – czy oddania nietypowego zachowania tego londyńskiego detektywa. Mnie to nie przyciąga, a raczej momentami odpycha. Zdecydowanie wolę Sherlocka Holmesa w wykonaniu Roberta Downeya Jr.. Niektórzy mogą się ze mną nie zgodzić, bo to Amerykanin, a na dodatek nie musiał zbytnio się starać, bo Holmes, podobnie jak Stark, to cząstka jego osobowości. Mam wrażenie, że o wiele łatwiej Cumberbatchowi wcielało się w postać Dr Stephena Strange'a, gdyż ta postać jest jemu bliższa niż Sherlock. W mojej opinii bardzo dobrze wypadł. Z jednej strony pomyślałem, że powinien dostać angaż w jakimś serialu o lekarzach, bo taki egocentryczny chirurg byłby wisienką na torcie takiego tasiemca, a z drugiej stronie, do twarzy było mu w roli początkującego super-bohatera, który dopiero odkrywa swoje możliwości i odstawia niezłe numery kolegom, aby posiąść jak największą wiedzę. Tak jak nie potrafił słowami rozbawić kompanów (prędzej widzów), tak wychodziło mu to gestami, lekką fajtłapowatością. Do wytyczonego celu należy iść krok po kroku i Benedict świetnie to zaprezentował. Idealnie dobrano postacie drugoplanowe. Chiwetel Ejiofor potrafił być bardzo stonowany, spokojny, ale kiedy trzeba było, uruchamiał się w nim Adrian Helmsley z "2012", który stawał się wulkanem emocji, gdy liczyło się życie jego przyjaciół, jak i ludzi na Ziemi. Żałuję, że tak mało czasu dostała Rachel McAdams. Ona jako dr Christine Palmer również przypadłaby mi do gustu w białym fartuchu, czy ze skalpelem w dłoni. Zaskoczyła mnie kreacja Tildy Swinton. Oczywiście była zimną osobą, podobnie jak w "Niebiańskiej plaży", czy w "Opowieściach z Narnii", ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Stworzyła wokół siebie aurę tajemniczości, która intrygowała Strange'a i zmusiła go do małego śledztwa (pozostałości z Holmesa?). Po zwiastunach filmu widz mógł odnieść wrażenie, że sceny z przestawiającymi się budynkami będą na takim samym poziomie co w "Incepcji" Christophera Nolana. Poprawka. Były bardziej surrealistyczne i wbijały w fotel. Sami aktorzy sprawiali wrażenie jakby siedzieli w kinie i oglądali wszystko za pomocą okularów 3D. Z nóg zwalało nie tylko to, iż wieżowce przesuwały się jak na taśmie w markecie, auta nagle znikały po zjechaniu ze skrzyżowania, ale również to, że bohaterowie mogli siebie uśmiercać przesuwając/składając fragmenty danego budynku. Gdyby Bóg chciał już jutro zrealizować koniec świata, chyba poprosiłby speców od efektów specjalnych z Marvela, aby mu w tym pomogli.


Bolączką marvelowskich filmów są czarne charaktery. Nawet nazwiska wysokiej klasy były w cieniach głównych bohaterów. Chyba tylko Loki (grany przez Toma Hiddlestona) potrafił zaprezentować się jako idealny super-przeciwnik, mogący dorównać wiodącej postaci. Niestety, podobnie jest i w tym filmie. Mads Mikkelsen w roli Le Chiffre'a w "Casino Royale" wykreował osobę, która mimo podstępności czyhającej w zwilżonym od łez oku, miał również swoje problemy, z którymi musiał się zmierzyć. Raz miał twarz bezwzględnego, psychopatycznego hazardzisty, a raz człowieka z zaciskającą się pętlą wokół szyi. Jako Kaecilius brakowało mu tego "czegoś". Co prawda mało mówił, więcej mroku można było zobaczyć w jego wyglądzie, w jego gestach, ale jak się patrzyło mu prosto w oczy, nie widziało się proroka "zła", mającego nawiedzić naszą planetę. Bardziej przypominał mi psychofankę Justina Biebera, której rozmazał się make-up, bo jej idol nie przyjął oświadczyn po koncercie. Jego zwolennicy najwidoczniej połączyli się z nim w bólu. Typowe dla produkcji z uniwersum Marvela jest amerykańskie poczucie humoru. Mimo, że ta produkcja nie była komediowa, tak jak "Ant-Man", to jednak tego typu wstawek mamy pełno. Jednak one nie są w stanie poprawić słabego scenariusza. Nad tekstem pracowali: Jon Spaihts, C. Robert Cargill oraz reżyser Scott Derrickson. Na przyszłość – wytwórnia powinna im tego zabronić. Momentami dialogi są miałkie. Nie dziwię się, iż film trwa niecałe dwie godziny, bo widać, że w pewnym momencie zabrakło pomysłów. Na początku historia się trochę ciągnie, a potem leci jak z bicza strzelił, wiele wątków zostało na siłę skróconych, choć mogłyby potrwać ciut dłużej, nawet te związane z życiem playboy'a. Aktorzy sprawiali wrażenie ludzi ciągnących tę ekranizację od początku do końca, gdyż scenarzyści nie wiedzieli, co jeszcze dopisać, aby odpowiednio wpłynęło na fabułę. A reżyser pod koniec kręcenia najwidoczniej znudził się robotą, machnął ręką i orzekł: "Macie tutaj resztę budżetu. Róbta co chceta".


Podoba mi się to, że Marvel nie skupia się tylko i wyłącznie na Iron Manie, Thorze i Kapitanie Ameryce. "Ant-Man (2015)Ant-Man" potwierdził, że komiksowe kino potrzebuje świeżości w postaci innych bohaterów. Za chwilę po raz trzeci będzie odrestaurowywany Spider-Man, którego mogliśmy już ujrzeć w "Kapitanie Ameryce: Wojnie bohaterów" i zapowiada się ciekawie, w szczególności dzięki cioci May. "Doktor Strange" otrzymał szansę zaistnieć i ugruntować swoją pozycję w świecie komiksowej kinematografii. Z jednej strony to się udało i na pewno wątki z nim pojawią się w następnych produkcjach o super-bohaterach, lecz z drugiej strony… Doktorze, tracimy go! Mam na myśli to, że jeśli scenariusz nie będzie "reanimowany" przy następnej części, "Doktor Strange" okaże się fiaskiem, o którym twórcy będą chcieli jak najszybciej zapomnieć.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Doktor Strange to rzekomo jeden z najpotężniejszych herosów w dziejach komiksowego uniwersum. Zdolność do... czytaj więcej
Postać Doktora Strange’a została stworzona przez Steve’a Ditko, jednego z ojców Spider-Mana (drugim jest... czytaj więcej
Być może przyjdzie dzień, gdy tęgim głowom z Marvel Studios skończą się pomysły, gdy pójdą o jeden krok... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones