Doskonałość nowego porządku

Druga wojna światowa nie do końca potoczyła się tak, jak powinna. W 1948 roku, po tym jak na Manhattan zrzucono bombę atomową, z walk wycofały się Stany Zjednoczone. Niedługo później
Druga wojna światowa nie do końca potoczyła się tak, jak powinna. W 1948 roku, po tym jak na Manhattan zrzucono bombę atomową, z walk wycofały się Stany Zjednoczone. Niedługo później skapitulowały Chiny. Na Syberii stworzono obozy szkoleniowe dla żołnierzy Tysiącletniej Rzeszy, a w Chorwacji niedaleko kurortów wypoczynkowych zbudowano obozy koncentracyjne. Rekordy popularności na świecie bije aktualnie zespół Die Käfer. Jego członkowie pochodzą co prawda z Liverpoolu, ale pełni wdzięczności dla Führera śpiewają po niemiecku i dla Niemców. Właśnie nagrali płytę "Błękitna łódź podwodna". Witamy w nowym porządku.



Wolfenstein: The New Order" to, gdyby policzyć wszystkie odsłony, dziewiąta część cyklu o walce B. J. Blazkowicza z nazistami. Seria istnieje od wczesnych lat 80., choć tak naprawdę najbardziej ikoniczny jest "Wolfenstein 3D" z roku 1992. Po nim dopiero w 2001 pojawił się naprawdę niezły "Return to Castle Wolfenstein". Potem, jeśli nie liczyć RPG na komórki, mieliśmy średnio udaną kontynuację, zatytułowaną po prostu "Wolfenstein". I wreszcie teraz uderza świat nowego porządku. Trzeba to powiedzieć od razu: nowy "Wolfenstein" nie bierze jeńców.



W grze wcielamy się oczywiście w Blazkowicza. Akcja rozpoczyna się w 1946 roku. Wciąż trwa wojna, a my stanowimy część oddziału, którego zadaniem jest przeprowadzenie szturmu na kwaterę Wilhelma Strasse, zwanego przez przyjaciół Trupią Główką. Atak kończy się niepowodzeniem, a B. J. Blazkowicz, ciężko ranny, następne czternaście lat spędza przy oknie... polskiego zakładu psychiatrycznego. 



Trzeba przyznać, że polskie akcenty zarysowano przezabawnie i przy okazji boleśnie prawdziwie. Gdy modlimy się o pomyślność (i zabicie masy nazistów), na stole, przy którym siedzi przechowująca Blazkowicza rodzina, jest chleb, wódka i papierosy. Oprócz tego, z opisu seniorki rodu dowiadujemy się, że kobieta wie, jak ważna jest szklanka wódki. I że lepiej tego napoju nie odmawiać. Wyborne.

Ale Polacy (którzy mówią w języku ojczystym) to tylko mały fragment gry o zdecydowanie większym kalibrze. To wręcz niepojęte, jak wiele pracy musieli włożyć twórcy w różne detale. Polecam zwrócić uwagę na wszelakie wycinki z gazet: przemodelowane na nazistowską modłę lata 50. i 60. to ciekawa lektura.



Główna część akcji toczy się w roku 1960. Blazkowicz chwyta za broń i, przy wydatnej pomocy ruchu oporu, rusza na krwawą krucjatę przeciw nazistowskiej machinie zagłady. Ale świat nie jest taki, jakim go nasz bohater pamięta. Ulice są monitorowane przez wszędobylskie kamery, a chodnikami kroczą uzbrojone patrole w towarzystwie zmechanizowanych psów. Ten szlif w klimacie retro sci-fi nadaje grze charakteru odmiennego niż poprzedniczki. Możecie zapomnieć o eksperymentach rodem z "Hellboya". Tu mamy do czynienia raczej z mariażem człowieka i maszyny niż wzywaniem pradawnych bogów.



Ale mimo świetnie poprowadzonej historii nowy "Wolfenstein" to przede wszystkim shooter. I, co szczególnie istotne, strzelanka w starym stylu. W zalewie kolejnych części "Call of Duty" i "Battlefieldów" Machinegames stworzyli coś zupełnie odrębnego. Trudno mówić o jakiejkolwiek nowości. To raczej hołd złożony staroszkolnym, prostym naparzankom: my i zestaw giwer kontra reszta świata.

"Wolfenstein: The New Order" ma w pakiecie kilka rzeczy, które są już kanonem w FPS-ach. Ot, choćby chowanie się za osłonami czy kilka z góry przewidzianych momentów, które popularnie nazywamy "skryptami". Poza tym to jednak do bólu staromodna strzelanka. Zbieramy pakiety zdrowia, kawałki zbroi, a gdy wtopimy w walce, nasza żywotność regeneruje się tylko do pewnego pułapu. To coś cudownego i zmienia całkowicie podejście do walki. A tej jest sporo.



Blazkowicz w swoim arsenale ma pistolety, karabiny maszynowe i snajperki. Celowo używam liczby mnogiej – z prawie wszystkich broni możemy pruć oburącz. Co prawda amunicja schodzi wtedy jak świeże bułeczki, ale łatwo wyczyścić pole walki. Poza standardowym ekwipunkiem do rąk dostaniemy także cudo niemieckiej myśli technicznej, czyli Laserkraftwerk. Wraz z postępami grze, gdy zaglądamy w każdy kąt, ulepszymy ten laser tak, że z niepozornej spawarki stanie się prawdziwą machiną masowej zagłady. Ulepszać możemy także i inne pukawki – możemy na przykład zmienić tryb strzelania snajperki albo podwiesić wyrzutnię rakiet pod karabin maszynowy.



Blazkowicz może ponadto rozwijać w pewien sposób swoje zdolności. Oczywiście daleko tej opcji do elementów RPG, polega ona raczej na zdobywaniu umiejętności. Dzięki rozpruciu dwóch przeciwników jednym granatem zwiększamy pojemność ekwipunku o dodatkowy granat. Zabicie po cichu pięciu przywódców i trzech psów owocuje usprawnieniem mobilności bohatera. Zdolności podzielone są na cztery klasy, a w każdej mamy kilka zadań do wykonania.

Poza tym w "Wolfenstein" mamy do zebrania całą masę znajdziek. Listy z wojny, grafiki koncepcyjne z przezabawnymi opisami, płyty nagraniowe z przebojami w stylu niemieckiego "House of the Rising Sun" to norma. Do tego dochodzą zaszyfrowane Enigmą wiadomości, dzięki którym odblokujemy nowe tryby gry. Sama główna kampania to zresztą nie tylko około 15 godzin podstawowej łupanki. Już w prologu bowiem musimy dokonać pewnego wyboru, który determinuje całą resztę historii. Kampanię można zatem przejść dwa razy. Na szczęście gdy nie znajdziemy jakiegoś szyfru, możemy rozegrać dany rozdział wybierając go z menu głównego. Nie trzeba się kłopotać z przechodzeniem wszystkiego od początku. W grze znajdzie się też swoisty hołd dla legendy. Odkryjcie to sami, ale powiem tyle: by zagrać w klasycznego "Wolfensteina 3D", trzeba się przespać w innym miejscu niż zwykle.



W zasadzie jedyną rysą na tym pięknym obrazie jest oprawa wizualna. Wersja na PlayStation 4 działa sprawnie i płynnie, jednak widać, że nie jest to grafika pierwszego sortu. Animacje są w porządku, tak samo modele postaci. Nie dotyczy to jednak tekstur na obiektach. Gdy zaczniemy "lizać ściany" w poszukiwaniu jakiegoś sekretu, dostaniemy w twarz rozmazanym betonem czy innym drewnem. Mogło być lepiej.

Nie da się natomiast nic złego powiedzieć o warstwie dźwiękowej. Soundtrack do nowego "Wolfensteina" to majstersztyk. Przeróbka "House of the Rising Sun" Animalsów na akordeon z niemieckim tekstem to prawdziwa bomba atomowa. A do tego dochodzą przearanżowane hity Beatlesów i innych przebojów z dawnych lat. Ale nie tylko te przeróbki świadczą o doskonałej jakości ścieżki dźwiękowej. Muzyka, która przygrywa nam podczas kluczowych elementów misji, też zasługuje na wyrazy uznania.



"Wolfenstein: The New Order" to gra, która przed premierą była reklamowana masą kontrowersyjnych filmików. Naziści na Księżycu, strzelanie do piłkarzy, spacer między trupami z wieżą Eiffla w tle... Obawy, że gra nie sprosta oczekiwaniom, były uzasadnione. Nowy "Wolfenstein" okazał się jednak genialnym, staromodnym shooterem, który prostotą rozgrywki przypomina, że w strzelaniu kryje się wielka beczka miodu. Gra dorównuje przy okazji swoim zapowiedziom – zdegenerowana Frau Engel i jej kochanek Bubi to jedno. Ale potworne sceny w obozie pracy w Chorwacji, pokręcone monologi niektórych postaci czy naprawdę mocne zwroty akcji to zupełnie inna sprawa.



"The New Order" udźwignął podwójny ciężar. Sprostał legendzie i stworzył przy okazji zupełnie nową jakość. Jeśli jesteście znudzeni zalewem bliźniaczo podobnych do siebie shooterów, to gra dla Was. Jeśli szukacie lekko groteskowej, ale mocnej historii z nazistami w tle – "The New Order" będzie jak znalazł. Jeśli chcecie spędzić kilkanaście godzin na strzelaniu do dieselpunkowych nazistów i robo-psów, "Wolfenstein" to mus. Ominąć taką grę to zbrodnia.
1 10
Moja ocena:
9
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
B.J. Blazkowicz był już pikselowym ludzikiem szukającym wyjścia z niekończącego się labiryntu... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones