Recenzja filmu

Tron: Dziedzictwo (2010)
Joseph Kosinski
Jeff Bridges
Garrett Hedlund

Doskonały świat

Rzadko się zdarza, by sequel powstawał 28 lat po pierwszej części, w dodatku z tymi samymi, odpowiednio starszymi aktorami, bo akcja dzieje się, mniej więcej, w tym samym odstępie. "TRON" w
Rzadko się zdarza, by sequel powstawał 28 lat po pierwszej części, w dodatku z tymi samymi, odpowiednio starszymi aktorami, bo akcja dzieje się, mniej więcej, w tym samym odstępie. "TRON" w swoich czasach był dziełem rewolucyjnym pod względem efektów specjalnych (za które nie dostał nawet nominacji do Oscara). To samo mówiono o nowym "Tronie": kolejny krok w technologii 3D od czasów "Avatara". Tak jest w istocie, "Dziedzictwo" to absolutny majstersztyk w tej dziedzinie. Efekty są porażające, wykreowano cały cyfrowy świat, który mimo ogromu, nie przytłacza, nie męczy nadmiarem doskonałości.

Najsłabszym aspektem "Dziedzictwa", jak to było zresztą do przewidzenia, jest scenariusz. Nieskomplikowana fabuła, dostosowana do potrzeb masowego widza w wieku 13-17 lat może trochę drażnić wymagającego, wychowanego na ciężkich dramatach kinomana. Dlatego też ci, którzy nie są w stanie przełknąć gorzkiej pigułki w postaci maksymalnie uproszczonego fabularnie widowiska, niech trzymają się z dala od kin. Ale wszyscy, którzy chcą przenieść się do innego, doskonałego świata, by zanurzyć się w morzu neonów i zimnych, granatowo-błękitnych barw, nie rozczarują się.

Aktorzy, jak to bywa w superprodukcjach, nie muszą się specjalnie wysilać, ich zadaniem jest dobrze prezentować się przed kamerą. Tak jest i tym razem. Garrett Hedlund przywodzi na myśl Sama Worthingtona z "Avatara": wyluzowany, arogancki ignorant, który ze wszystkiego potrafi zażartować lub rzucić jakiś sarkastyczny komentarz adekwatny do sytuacji. Jeff Bridges nie ma w sobie już nic z dawnego Kevina Flynna, którego pamiętamy sprzed trzech dekad. To stary, stroniący od ryzyka, pogodzony z losem uwięzionego na zawsze w wykreowanym przez siebie świecie pustelnik, wolne chwile spędza na medytacji. Olivia Wilde jest (zgodnie z moimi przewidywaniami) obok efektów głównym walorem strony wizualnej filmu. Przy końcowej ocenie warto przyznać mały plus właśnie za wygląd aktorki. Jej rola została napisana głównie z myślą o przykuwaniu uwagi męskiej części widowni, a nie prezentowaniu przez nią swoich zdolności artystycznych, dlatego nawet przy szczerych chęciach ciężko byłoby jej pokazać swoje umiejętności. W efekcie postać Quorry jest strasznie płytka i płaska (oczywiście w przenośni, bowiem Wilde żadną miarą nie można zarzucić płaskości). Natomiast Michael Sheen absolutnie zdominował resztę obsady. Ten człowiek kolejny raz udowadnia, że zna się na swoim fachu i dzięki temu jego Castor to najbardziej wyrazista postać całego filmu. Maniakalne spojrzenie i szaleńczy uśmiech na twarzy nie zostawiają wątpliwości: Castor to obłąkany wariat owładnięty rządzą władzy.

Największą siłą filmu jest chyba genialna muzyka duetu Daft Punk. Fantastyczne, elektroniczne brzmienia idealnie współgrają z, dosłownie otaczającym widza, cybernetycznym światem. Szkoda, że najlepszy moim zdaniem utwór soundtracku "The Game Has Change" został w dużej części zagłuszony przez ryk motorów w słynnym wyścigu drużyny Flynna z zespołem CLU. Inne utwory także znakomicie współgrają z przebiegiem i tempem akcji dodatkowo jeszcze je podkręcając, a zwłaszcza "Derezzed" i "C.L.U". Na obecną chwilę soundtrack panów z Daft Punk to dla mnie główny kandydat do Oscara za najlepszą muzykę 2010 roku bijący na głowę nawet świetną ścieżkę Hansa Zimmera do "Incepcji".

Na uwagę zasługuje też ciekawy pomysł twórców, by w technologii 3D nakręcić jedynie sceny, których akcja rozgrywa się w Sieci, a sceny w świecie realnym pozostawić w klasycznym 2D. Jeśli już chodzi o efekt trzech wymiarów, to jest on wręcz porażający. Od czasów "Avatara" nie czułem takiego uczucia, że jestem oderwany od rzeczywistości i jakbym razem z Samem Flynnem został przeniesiony do Sieci. I co najlepsze, od razu po wyjściu z kina, zapragnąłem tam wrócić…

Ostatnią rzeczą, na którą chciałem zwrócić uwagę, to fantastyczny klimat. Cybernetyczny świat, mimo że cały czas pogrążony w mroku, tętni życiem. Ciemności rozświetlają wszechobecne neony w zimnych, błękitnych kolorach (nie licząc czerwono-pomarańczowych "strojów" CLU i jego ludzi), co stwarza niesamowity nastój.

"Dziedzictwo" jest technicznym arcydziełem z kiepskim scenariuszem. Ale nawet mimo słabego skryptu "Tron" robi duże wrażenie. Po wyjściu z kina trudno wrócić do realnego świata.
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
"Tron: Legacy" to produkcja, na którą czekałem bardzo długo. Zapowiedzi twórców zaostrzyły mi apetyt, a... czytaj więcej
Tym jakże wymownym hasłem można doskonale określić najnowszą produkcję Disneya. Reboot/remake opowieści... czytaj więcej
Pierwszy "TRON" z 1982 roku był niemałą rewolucją w dziedzinie efektów specjalnych. Film traktujący o... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones