Recenzja filmu

Bunt na Bounty (1962)
Carol Reed
Lewis Milestone
Trevor Howard
Richard Harris

Dziwny przypadek mata Fletchera i kapitana Bligha

Historia buntu na HMS "Bounty" od wielu, wielu lat budzi spore zainteresowanie. Nic więc dziwnego, że doczekała się sporej liczby opracowań i pięciu już ekranizacji. Spośród tych pięciu wersje z
Historia buntu na HMS "Bounty" od wielu, wielu lat budzi spore zainteresowanie. Nic więc dziwnego, że doczekała się sporej liczby opracowań i pięciu już ekranizacji. Spośród tych pięciu wersje z  lat 1916 i 1933 (mimo udziału Errola Flynna) przeszły właściwie bez echa, wersje z lat 1935 i 1984 budziły swego czasu spore zainteresowanie, ale najwybitniejszą i najbardziej odporną na czas jest zdecydowanie znakomity "Bunt na Bounty" z 1962 roku. Pojawia się oczywiste pytanie, dlaczego? Powodów jest, jak łatwo się domyślić, parę. Po pierwsze, film bardzo poważnie podchodzi do tematyki samego buntu. W omawianej wersji została ona potraktowana naprawdę serio, cała sytuacja i bohaterowie mają tu conradowski wręcz ciężar gatunkowy, inaczej niż film z 1935 roku, który nie był w stanie wybić się ponad poziom bardzo interesującej przygodówki (aż dziw, że nie ma tam Errola) i ten z 1984 roku, który mimo znakomitej obsady jest ogólnie dość płytki i dyletancki. Powracając jednak do kwestii buntu, to przejawia się on, aż w dwóch postaciach. Pierwszą z nich jest oczywiście bunt na "Bounty", kiedy to załoga statku, na czele z matem Fletcherem, wystąpiła przeciw sadystycznemu kapitanowi Blighowi. Tym jednak, co w tym filmie naprawdę pociąga, jest bunt na Bounty rozumiany bardziej metaforycznie. Nazwa ta mianowicie od razu kojarzy się z jakimś egzotycznym rajem (w Polsce znanym, co prawda głównie z reklam bardzo dobrych batonów), niemalże biblijnym Edenem, gdzie jednak przybyli biali i przywlekli ze sobą nienawiść, rozpustę i alkohol. Jeśli idzie o ścisłość, to obecne w filmie wyspy to Tahiti i Pitcairn. Bounty to grupa wysepek nazwanych tak przez Bligha na cześć wiadomego statku. Ani tu, ani tu taki znów raj nie był (bezwzględnie nie był, ale jeśli pomyślimy, co tam zrobili Europejczycy...), ale znaczenie pozostało. Ten film, jako chyba jedyny ze wszystkich (wersja z 1935 roku kończy się idyllicznym przybyciem na Pitcairn, a ta z 1984 roku w ogóle skupia się niemal wyłącznie na Blighu), ma tak głęboką, tragiczną wymowę, gdyż pokazuje jak towarzysze Fletchera po ucieczce od tyranii kapitana, sami sobie stworzyli piekiełko. Problematyka "raju utraconego" zbliża "Bunt na Bounty" do dużo późniejszego "1492: Wyprawa do raju". Film Scotta nie jest jednak tak dobry technicznie, no i Depardieu nijak ma się do Brando... Strona techniczna tego filmu jest bowiem znakomita. Kostiumy, dekoracje, scenografia - wszystko to jest znakomite. Tahiti jest ukazana wspaniale, ta dziewicza przyroda i setki tancerek zapadają w pamięć. No i sceny marynistyczne - powolne, panoramiczne, ale jakże wyraziste, kręcone z rozmachem, którego nie powstydziłby się i David Lean. Muzyka także jest bardzo dobra (i to skomponowana przez Polaka). Trzeba jednak przyznać, że tak wybitnego utworu jak "Conquest of paradise" niestety nie ma, co przy znajomości hitu Vangelisa zmniejsza przyjemność z oglądania. Jest jednak coś, co ją podnosi, i to zdecydowanie. Niemalże debiutujący Richard Harris w wyrazistej roli Millsa jest bardzo dobry, a znany z "Ben Hura" Hugh Griffith oraz Richard Haydn dzielnie dotrzymują mu pola. Prawdziwą rewelacją jest jednak obsada dwóch głównych antagonistów: Brando (Fletcher) - Howard (Bligh). Abstrahując chwilowo od kreacji obu panów trzeba powiedzieć, że ktoś naprawdę wiedział jak ich dobrać. Wystarczy tylko spojrzeć na tę parę, żeby wiedzieć że mamy do czynienia z młodym, idealistycznym oficerkiem i starym, sadystycznym wilkiem morskim, czego nie udało się uzyskać parom Laughton - Gable (choćby dlatego, że tutaj to Gable jest starszy) i Hopkins - Gibson (która z nieznanych przyczyn nie potrafiła wykorzystać blisko dwudziestu lat różnicy). Wracając jednak do tej dwójki obie kreacje są świetne i świetnie skontrastowane, co podkreśla jeszcze znakomita charakteryzacja. Większość kinomanów zwróci oczywiście większą uwagę na rolę Brando, który stworzył znakomitą postać młodego, wyniosłego, ale też idealistycznego mata Fletchera. Przejdę więc od razu do roli zdecydowanie mniej znanego Trevora Howarda. Nie będę twierdził, że był to aktor o tym potencjale, co Brando (bo nie był), ale w "Bounty" zagrał może najlepszą rolę w całej swojej karierze (a był nawet nominowany do Oscara). Jest to tym ważniejsze, że jest to dla niego postać dosyć nowa. Bowiem mimo niespecjalnej urody, Howard generalnie tworzył niezwykle sympatyczne postaci "dobrych" bohaterów, a tutaj sadysta, ale jaki sadysta? Bligh Trevora od samego początku budzi odrazę widzów: ta arogancka postawa, ta mina, ten znakomity, wredny głos. Bligh gardzi wszystkim i wszystkimi - załogą, tubylcami, oficerami, a zwłaszcza tym gogusiem Fletcherem. Howard tutaj nie tylko bije na głowę konkurencję w swojej roli, ale też w paru momentach przebija postać samego Marlona. Fletcher niestety, w drugiej części opowieści dosłownie kradnie Blighowi sceny znane z innych filmów o "Bounty", co szkodzi też samemu filmowi. Przy powolnej bowiem, iście leanowskiej narracji przydałoby się małe ożywienie akcji postacią kapitana. Mimo tych niesnasków obydwie role są znakomite, absolutnie czołowe w filmografiach obu aktorów i dziwi fakt, że "Bunt na Bounty" (1962) pod względem aktorskim został całkowicie niedoceniony. Bo jest kogo oglądać.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
"Bunt na Bounty" przedstawia autentyczną historię wyprawy brytyjskiego żaglowca na egzotyczne wyspy... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones