Recenzja filmu

Pulp Fiction (1994)
Quentin Tarantino
John Travolta
Samuel L. Jackson

Film o niczym

Szeroko otwarte oczy, skamieniała twarz, może grymas niesmaku, lub wręcz złości. Tak zapewne wygląda Twoja twarz po przeczytaniu tytułu tejże recenzji. Krytykować dzieło, które doceniają niemal
Szeroko otwarte oczy, skamieniała twarz, może grymas niesmaku, lub wręcz złości. Tak zapewne wygląda Twoja twarz po przeczytaniu tytułu tejże recenzji. Krytykować dzieło, które doceniają niemal wszyscy, które stoi na piedestale filmowego świata, wychwalane pod niebiosa i kultowe niemal w każdym aspekcie? Czy to nie misja samobójcza, porwanie się z motyką na słońce?

Lecz o czym tak naprawdę jest ten film? O kilku gangsterach i ich gangsterskich problemach, o parze złodziejaszków, o bokserze, który wygrywa walkę, której wygrać nie powinien, o pewnej tajemniczej walizce? Czy to jest fabuła na miarę wiekopomnego dzieła, które należy do ścisłej czołówki topu wszech czasów? Wyobraźcie sobie, że opowiadacie komuś, kto nie widział tego filmu, o czym on jest, równocześnie twierdząc, że jest to najwybitniejszy obraz w historii. Przecież to brzmi co najmniej absurdalnie! Ale może od początku. Postaram się skupić na elementach, które w mojej opinii są najbardziej istotne.

Dialogi – w tym miejscu należy oddać Quentinowi, że wykonał kawał dobrej roboty. Przeczytajcie to zdanie raz jeszcze. Jeśli sądzicie, że nie był to odpowiedni sposób, aby opisać jeden z najdoskonalszych scenariuszy w historii kina – niestety muszę się z Wami zgodzić. W tym momencie zapewne części z Was zapala się lampka – koleś najpierw krytykuje fabułę, a teraz mimo wszystko chwali scenariusz? Gdzie tu logika? Odpowiadam – mam tu na myśli tylko stricte dialogi.
 Wybitne, niesamowite, porywające, genialne – te słowa wydają się całkowicie puste, nic nie znaczące, w odniesieniu do tego, co dostajemy na ekranie. Z każdej rozmowy czy monologu bije magia, lekkość, świeżość. W pewnym momencie zaczynasz się zastanawiać – co ten Tarantino ma w głowie? Rozumiem, żeby napisać kilka dobrych scen w filmie, ale żeby z każdej konwersacji stworzyć mini-arcydzieło?

Aktorstwo – wyobraźcie sobie Jordana, Birda, Bryanta, O’Neala, Johnsona (może być Joe, wedle uznania), lub 11 najlepszych graczy piłki nożnej, jakich potraficie wymienić, grających w jednej drużynie, w czasie swojego prime’u. Mniej więcej tak mogę zobrazować grę aktorską w tym filmie. "Gra aktorska w Pulp Fiction." – to zdanie jest dla mnie pewnym kuriozum. Czasami oglądając jakiś film, myślisz – ojej, ale on dobrze gra, znakomicie wcielił się w rolę, wow. Nie wiem, być może w moich odczuciach jestem odosobniony, ale podczas oglądania tej produkcji w ogóle o tym nie myślę. Nie wiem, jak można nazwać to, co ci geniusze zrobili w tym filmie. Doskonała gra aktorska, nienaganny warsztat… nie, nie i jeszcze raz nie. Dali życie niedoścignionym dialogom, sami sprawiając, że wylądowały one jeszcze półkę wyżej, co mogło wydawać się mission impossible, nie, co BYŁO mission impossible.
 Rzecz podobna, jak przy poprzednim punkcie – ja rozumiem, żeby jeden, dwóch, a nawet kilku aktorów zagrało w jakimś obrazie role wybitne. Zawsze jednak jest ktoś, kto, nawet jeśli zagra bardzo dobrze, po prostu się nie wyróżnia. Tutaj wszystkie postaci święcą jednakowym, cholernie jasnym światłem. Momentami ciężko obejść się bez przymrużania oczu.

Osobny akapit chciałbym poświęcić jednej scenie. Mam nadzieję, że rozbudziłem Waszą ciekawość i właśnie głowicie się, co też ten typ tym razem wymyślił (nawiasem mówiąc, wyszło mi piękne zdanie ćwiczące język). Mianowicie, mam na myśli scenę w barze z udziałem Johna i Umy. Napiszę może coś, za co zostanę zlinczowany, ale… Czy najlepiej zagrana scena jaką w życiu widziałem może odgrywać się w komicznej restauracji (czy cokolwiek to jest), pomiędzy dwiema osobami, rozmawiającymi o tym, czy shake za 5 dolarów jest wart swojej ceny? Gdzie miejsce na wielkie słowa rozdzierające serce, płacz, wzruszenie? Co ze scenami bohaterskiej śmierci, co z wielkimi aktorami wcielającymi się w postacie z pewnymi ułomnościami, co z rolami nagradzanymi Oscarami? Być może coś ze mną nie tak, ale… shake jest wart swojej ceny.

Praca kamery – nie jestem technikiem, jestem zwykłym kinomaniakiem, ale myślę, że potrafię stwierdzić, czy coś jest dobrze nakręcone, czy nie. Pulp wypada tutaj znakomicie, nie ma do czego się przyczepić. Ujęcia niejednokrotnie potęgują wrażenia z tego, co dostajemy na ekranie. Świetnie wykonana robota.

Muzyka – to ona w dużej mierze tworzy to, co powinno mieć swój własny punkt, ale możemy połączyć to w jeden – KLIMAT. Mam nadzieję, że i tym razem nie jestem osamotniony, ale klimat jest dla mnie niezmiernie istotnym elementem każdego dzieła. Dobry klimat to podwalina dobrego filmu, bez klimatu film nie istnieje. Pierwszy negatywny przykład, jaki od razu mam przed oczyma, to American Hustle. Przez jakiś czas nie mogłem rozgryźć tego filmu. Teoretycznie – świetne postaci, dobra historia, fantastyczna muzyka, gruby Bale, którego osobiście uwielbiam, wszystko wydaje się być jak najbardziej na miejscu. Oglądasz film, myślisz – no kurczę! Przecież wszystko jest takie super! I nagle zdajesz sobie sprawę, że masz ten film głęboko w dupie i nie chciałbyś go obejrzeć drugi raz. Długo nie mogłem tego rozgryźć, miotałem się, nie wiedziałem, co jest grane. Wtedy w mojej głowie zaświeciło jedno słowo: KLIMAT. No ale jak to?! Muzyka, slow motion, stroje, niby emocjonująca historia… ale nie, to nie było to. Nie czułem się wchłonięty w środek wydarzeń, nie stałem ramię w ramię z bohaterami, martwiąc się o ich dalszy los. Teraz zdaję sobie sprawę, czego najbardziej brakowało temu filmowi, a mianowicie – prawdziwego KLIMATU, a nie takiego, który udaje, że  nim jest. W tym momencie mógłbym dorzucić jeszcze parę słów o American Hustle i miałbym dwie recenzje w jednej, ale nie chce burzyć porządku tego świata i wracam do Pulp.
W filmie tym nic nie udaje czegoś, czym nie jest. Mamy doskonale dobraną muzykę, świetne ujęcia, zimnych skurwysynów, którzy poprzez swoje wiązanki, z jakże wielką klasą tworzą KLIMAT, który wyczuwamy od pierwszej, do ostatniej sekundy filmu. Tak naprawdę jednak KLIMAT ten jest czymś, czego nie da się opisać. To trzeba po prostu zobaczyć.

Dygresje, szczególiki, detale, niuanse – miażdżąca siła tego filmu. Nie znam wszystkich odwołań, pierwowzorów, tego, co ukształtowało , ale wiem jedno – ta dbałość o szczegóły powala na kolana. Każda, z pozoru nieistotna drobnostka, jest sama w sobie czymś fenomenalnym, czymś, co szlifuje ten diament, co nie tylko dopełnia całość, lecz po prostu ją ulepsza.

Powrót do fabuły i podsumowanie – zlepek scen, brak prostolinijnej fabuły, absurdalna historia. Czy można nazwać wielkim, ba, jednym z największych, film, który traktuje tak naprawdę o niczym? Który nie wpaja nam żadnych większych wartości, po obejrzeniu którego nie mamy ochoty wstać z łóżka i powiedzieć – "świat jest piękny!", albo – "zmieniam swoje życie!"? Można. Dlaczego? Ponieważ właśnie w tym tkwi największa siła tego obrazu. Jeśli ktoś był kiedykolwiek najbliżej wyciągnięcia esencji z kina w ogóle, sprawienia, że kino stało się niemal namacalne, to jest to autor tego filmu. Nie potrzeba tu epickich historii, wielkich słów, czy patosu. Wystarczy jeden, najważniejszy element – miłość do kina. Jedno, wielkie, niesamowite, porażające, fascynujące wyznanie tej miłości. Tak jak wyznaniem miłości do tego filmu jest powyższa recenzja.
1 10
Moja ocena:
10
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Mało ludzi wie, co tak naprawdę znaczy sam tytuł, co ciekawe nieprzetłumaczony na język polski (co wyszło... czytaj więcej
Pulp – miękka, wilgotna, bezkształtna masa lub materia; czasopismo lub książka zawierające brukowe... czytaj więcej
"Pulp Fiction" to klasyka kina. Quentin Tarantino stworzył go wbrew wszelkim kanonom i schematom. Jest to... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones