Imperia kontratakują

Odwiecznym pytaniem ludzkości – a przynajmniej tej grającej odnogi – nie jest "skąd podchodzimy i dokąd zmierzamy?", ani żadne tam "czy istnieje siła wyższa?", lecz "czy ma sens wydawanie
"Civilization VI" na Nintendo Switch - recenzja
Odwiecznym pytaniem ludzkości – a przynajmniej tej grającej odnogi – nie jest "skąd podchodzimy i dokąd zmierzamy?", ani żadne tam "czy istnieje siła wyższa?", lecz "czy ma sens wydawanie pierwszoosobowych strzelanin i różnorakich strategii na konsole"? I choć zdaje się, że na przestrzeni lat, mimo licznych psioczeń, poznaliśmy już satysfakcjonującą odpowiedź, to jednak przeniesienie kojarzonego z komputerami molocha traktującego o budowie cywilizacji od starożytności do leciutko tylko odległej od nas przyszłości (na co potrzeba było nawet i pół tysiąca tur) na Switcha jest próbą śmiałą i dającą przyczynek do kolejnych rozważań nad rzeczoną kwestią.



Bo przecież konsola od Nintendo to rzecz specyficzna z racji swojego statusu swoistej hybrydy i faktycznie niełatwo wyobrazić sobie "Civilization VI" na handheldzie, zwłaszcza biorąc pod uwagę mnogość oferowanych przez grę opcji. Dlatego można było się spodziewać koniecznych uproszczeń i wykastrowania monumentalnej wizji Sida Meiera, lecz nic z tych rzeczy. Ekipa odpowiedzialna za konwersję wykonała ogrom dobrej roboty, bo gra nie ustępuje ani trochę pełnowymiarowemu poprzednikowi: to niemal dokładnie ta sama "Civilization VI", wyglądająca równie dobrze i oferująca praktycznie identyczne doświadczenie. Sterowanie przy pomocy ekranu dotykowego, o które się obawiałem, umożliwia błyskawiczną nawigację i sprawdza się czasami lepiej niż Joy-Cony, którymi trzeba niekiedy sobie trochę poklikać, lecz to i tak żaden problem, bo, jako że mamy do czynienia z nieograniczonymi czasowo turami, nie musimy się nigdzie śpieszyć.



Na pewne problemy techniczne można się natknąć dopiero później, kiedy już rozbudujemy swoje imperium i odkryjemy znaczny kawał mapy, wtedy gra potrafi czasem nieco zwolnić, a czas pomiędzy turami nieco się ciągnie, gdy przeciwnik namyśla się, co zrobić. Z kolei brak opcji rozgrywki sieciowej nie stanowi kłopotu, bo "Cywilizacja", jak mi się wydaje, bazując na doświadczeniu osobistym, zawsze była zabawą pustelniczą. A są tu i przygotowane uprzednio scenariusze, i losowo generowane mapy, które pozwalają grać raz po raz. O ile komuś, rzecz jasna, będzie się chciało, lecz opisywany tytuł za każdym razem potrafi zaskoczyć. Nie mogłem się nie uśmiechnąć do siebie, gdy wybrałem Japonię oraz rzeczywistą mapę świata i wylądowałem na maleńkiej wysepce, z której mogłem odpłynąć dopiero po iluś tam bezczynnych kolejkach, kiedy nareszcie potrafiłem zbudować statek. Ale, choć odkąd przed laty odkleiłem się od komputera i przesiadłem na konsole, przez co nie miałem z serią zbytniej styczności od dawna, od razu – mimo pewnych zmian i usprawnień – przypomniałem sobie, gdzie, co i jak; z serią firmowaną przez Meiera jest jak z jazdą na rowerze, tego się nie zapomina. Dlatego to chyba truizm, ale niejako konieczny, dlatego wypada napisać, że rdzeń gry od lat pozostaje niezmieniony, czyli budujemy swoją cywilizację (dostępne są dwadzieścia cztery nacje, łącznie z Polską; każda ma charakterystyczne dlań mocne strony i/lub unikalne jednostki), starając się wyprzedzić przy tym pozostałe państwa mające chrapkę na światową dominację. A cel ten można osiągnąć poprzez tradycyjny podbój militarny, narzucenie innym swojej religii czy też zwycięstwo kulturowe.



Gra daje nam pewną swobodę, ale nie ma co snuć wygodnickiego planu, bo inne cywilizacje nie próżnują. I tutaj natykamy się na pewien feler, bo, choć dopuszczam możliwość, że przytrafiło się to tylko mi, moi rywale ograniczali się jedynie do rozwiązania siłowego, nie byli orłami dyplomacji, a wymiana handlowa nie istniała. Podobnie upierdliwi okazali się barbarzyńcy, o dziwo nieźle zorganizowani i niezmiennie agresywni. Dlatego "Civilization VI" daje najwięcej satysfakcji, kiedy mamy spokój, gramy obok tych wszystkich królowych i cesarzy i budujemy cuda świata, przyciągamy do siebie Mozarta i Einsteina i wynajdujemy proch, a potem atom. Bo na tym zasadza się magia "Cywilizacji", na ciągłym rozwoju, na parciu naprzód. Umyślnie nie przybliżam szczegółowo złożonej mechaniki, bo starzy wyjadacze doskonale ją znają, a nowi gracze – którzy na spokojnie zaczną od najnowszej odsłony dzięki samouczkowi – mogą ustawić odpowiednio niski próg wejścia, choć pierwsze kroki i tak łatwe nie będą. To gra do szlifowania całymi miesiącami.



Niby zwycięskiej formuły się nie zmienia, lecz szósta odsłona "Cywilizacji" lekko zmęczyła nawet i mnie, gościa, który powrócił do serii po długiej przerwie. Niby znalazłem tu trochę nowości, ale nie na tyle znaczących, aby odpędzić od siebie uczucie, że już to ograłem na wszystkie możliwe sposoby. Stąd ocena zaledwie (!) dobra, ale niech nie zmyli ona początkujących, tych, którzy nigdy o Sidzie Meierze nie słyszeli; dla nich to początek pięknej przygody. Tylko naładujcie Switche.
1 10
Moja ocena:
7
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Planowanie – pod tym znakiem zwyciężymy. "Civilization VI" zogniskowana jest na myślenie nie o kilka, a... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones