Internacjonał

Jeden najcudowniejszych melancholików kina artystycznego, Palestyńczyk Elia Suleiman, nie zmienia się ani o jotę, choć rzeczywistość wokół niego ulega gwałtownej transformacji. To też największa
Paryż, Nowy Jork, Montreal, a fryzura… Przepraszam, nie mogłem się powstrzymać. Coś w tym przecież jest, że jeden najcudowniejszych melancholików kina artystycznego, Palestyńczyk Elia Suleiman, nie zmienia się ani o jotę, choć rzeczywistość wokół niego ulega gwałtownej transformacji. To też największa zaleta jego kina, do którego wraca po dziesięcioletniej absencji. I które - całkiem dosłownie - wyprowadza w świat.

Przygarbiona sylwetka, przenikliwe spojrzenie, nieco starsza, lecz wciąż tak samo zmęczona twarz. Suleiman znów gra trochę siebie, a trochę wyobrażenie o sobie jako spadkobiercy Bustera Keatona, Charliego Chaplina oraz bohaterów Jacquesa Tatiego. Jest filmowcem, zatem szuka miejsca, by w spokoju kręcić filmy. W Nazarecie go nie znajduje. Wyjeżdża więc z kraju i leci do Paryża, później do Nowego Jorku, wreszcie - wraca na stare śmieci. Nigdzie nie czuje się jak w domu. Błądzi, krąży, podgląda ludzi, słucha anegdot, układa w głowie filmowe pejzaże. Jeśli gdzieś jest niebo, jego kamera nie ma tam wstępu.

Suleiman często spotyka się z zarzutami, że jego kina nie definiuje społecznikowski żar, że reżyser przemawia o Palestyńczykach, medium filmowym, albo o emigracji, zbyt cichym głosem. I pewnie to samo dałoby się powiedzieć o "It Must Be Heaven". Ale ja się zawsze pod rzeczoną strategią podpiszę. Po pierwsze, konkluzja, która wyłania się z jego słodko-gorzkich miniatur nie napawa optymizmem: mówi zdecydowanie więcej o komunikacyjnej niemocy niż o tym, że wszyscy żyjemy pod tym samym niebem i jesteśmy dziećmi tego samego Boga. Po drugie, Suleiman jest tak fotogeniczną figurą i tak mocno kojarzy się z legendami niemego kina (tu zresztą wypowiada zaledwie klika słów na przestrzeni całego filmu), że trudno nie brać jego opowiastek w nawias wielkości Łuku Triumfalnego.

Reżyser często stroi sobie żarty, ale raczej nie jest mu do śmiechu. Zwłaszcza gdy z sarkazmem pochyla się nad filmowym biznesem. W najciekawszych scenach filmu tłumaczy się ze swojej nieobecności na mapie europejskiego kina i negocjuje warunki produkcji "It Must Be Heaven" (co ciekawe, w roli agenta występuje tu Vincent Maraval, jeden z filarów Wild Bunch). Fakt, że jego propozycja zostaje oceniona jako zbyt dydaktyczna, a do tego z niewielkim potencjałem komercyjnym, mówi sporo o autoironicznej optyce reżysera. Cóż mogę dodać? W taki sposób zanudzać i pouczać Suleiman może nas bez końca.
1 10
Moja ocena:
7
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones