Recenzja filmu

Dom, który zbudował Jack (2018)
Lars von Trier
Matt Dillon
Bruno Ganz

Jack - Portret zabójcy

Przed seansem z tytułem "Dom, który zbudował Jack" nastawiałem się na przeciągnięte epatowanie przemocą podparte wydumaną otoczką  filozoficzną mającą w założeniu usprawiedliwić brutalność
Jakim twórcą Lars von Trier jest, każdy widzi i wie. Dzieła duńskiego reżysera to kino moralnego niepokoju, które zwykle szokuje nie tylko treścią, ale i formą. Osobiście mam dość ambiwalentny stosunek do produkcji filmowca, zwłaszcza tych nowszych. Z jednej strony doceniam z(a)mysł artystyczny i drugie dno jego licznych pozycji, z drugiej natomiast nierzadko przekraczają one granice dobrego smaku w swoim ukazaniu mrocznych oblicz ludzkiego charakteru. Obcując z twórczością von Triera przygotowany jestem już z automatu na kino ciężkiego kalibru, po seansie z którym widz opuszcza salę projekcyjną na miękkich nogach. Przed obejrzeniem "Domu, który zbudował Jack" nastawiałem się na przedłużone epatowanie przemocą podparte wydumaną otoczką filozoficzną mającą w założeniu usprawiedliwić brutalność dzieła. Tym większe było moje zaskoczenie, gdy podczas pokazu kinowego z zaciekawieniem rosnącym aż do napisów końcowych obserwowałem poczynania tytułowego bohatera, który to udał się na wycieczkę w same czeluści piekła… dosłownie i w przenośni.




Jack (Matt Dillon) to inżynier, który stawia precyzję nad wszelkie inne wartości rządzące ludzką istotą. Co więcej, ogarnięty manią czystości i całkowicie wycofany mężczyzna skrywa przed światem pewien sekret, o którego istnieniu nie wie nikt. Jack mianowicie jest seryjnym mordercą ze szczególną słabością do kobiet jako ofiar makabrycznych zbrodni. Psychopata za wszelką cenę doszukuje się jednak wirtuozerskiej maestrii w swoich dziełach, mającej świadczyć o jego artystycznych inklinacjach. Wraz z piętrzącymi się ciałami, zbrodniarz staje się jednak coraz bardziej niedbały, co koniec końców może naprowadzić stróżów prawa na trop Jacka…




Uważam, że film "Dom, który…" zdecydowanie zyskałby na wartości, gdyby pozbawić go większości pseudointelektualnych wstawek na rzecz całkowicie realistycznej i przyziemnej historii opowiedzianej "po bożemu". Wyobrażacie sobie rasowy kryminał o ogarniętym manią zabijania szaleńcu dopracowującym do zegarmistrzowskiej perfekcji sztukę zabijania? Owszem, tego typu filmów było już w kinie amerykańskim wiele, by wspomnieć choćby kontrowersyjny obraz "Henry – Portret seryjnego mordercy" z lat 80. Mimo wszystko osobiście nie jestem fanem synkretyzmu gatunkowego radośnie uprawianego przez von Triera. Podczas rozwoju fabuły Jack co rusz prowadzi dialog ze, zdawałoby się, wysłannikiem piekła, któremu to usilnie próbuje on przedłożyć swoje racje. Nie ukrywam, iż kilka sztuczek zastosowanych przez reżysera to strzał w dziesiątkę, na czele z genialnie prostym wyjaśnieniem euforii stojącej za dokonywaniem kolejnych zabójstw (patrz: porównanie do latarni). Tym niemniej im dalej w las, tym bardziej da się odczuć łopatologię piekielnego wątku przywodzącego na myśl "Boską Komedię" Alighieriego. Wzajemne przenikanie się dwóch płaszczyzn uważam za jak najbardziej trafny pomysł, ale w wykonaniu na modłę "Mr. Brooksa" z Costnerem, tj. w ujęciu pozbawionym artystycznego wymiaru.




"Dom, który…" pełen jest groteski  wynikającej choćby z bezpardonowo ukazanej brutalności nie znającej tematów tabu. Nie chcę zdradzać zbyt wielu elementów powoli snutej intrygi, tym niemniej zapewniam, iż wszelkiego rodzaju okaleczenia i bezczeszczenia zwłok są w filmie von Triera na porządku dziennym. W porywach można by się pokusić o stwierdzenie, iż filmowiec niejako bawi się konwencją, umieszczając w fabule wątki zahaczające o mocno wisielczy humor. Już sama osobowość bohatera cierpiącego na zaburzenia obsesyjno-kompulsyjne, przejawiające się w braku tolerancji dla choćby najmniejszej nieczystości, prowadzi do dosyć komicznych sytuacji. Dodatkowo antypatyczna postawa protagonisty mającego problemy w międzyludzkich relacjach stanowi kolejny punkt otwierający na oścież furtkę do makabrycznie dziwacznych dialogów i monologów. W niemałą konsternację wprawiła widzów siedzących obok mnie na sali choćby scena niezdarnej próby wtargnięcia na posesję uskutecznianej z uporem maniaka przez Jacka, takich zagrywek jest zaś w filmie znacznie więcej.




Bardzo ciekawie wypadł na ekranie Matt Dillon, który szerszej publiczności raczej nie kojarzy się z rolami stricte dramatycznymi. Trochę niedoceniony aktor, zdobywający doświadczenie za młodu choćby w dziełach Coppoli, w opinii wielu kinomanów nie wykorzystał do końca swojego potencjału. O ile przełom lat 80. i 90. stanowił dla odtwórcy bogaty okres, tak okolice nastania nowego millenium przyniosły Dillonowi zawodowy zastój. Owszem, powszechnie chwalona przez krytykę kreacja oficera policji z oscarowego faworyta "Miasta gniewu" wydawała się być idealnym punktem wyjścia z marazmu. Tym niemniej aktor najwyraźniej nie dał rady pójść za przysłowiowym ciosem, angażując się potem w projekty zdecydowanie z niższej półki. Ratunkiem dla Dillona tkwiącego w B-klasowym kinie okazał się być von Trier, który powierzył nowemu protegowanemu główną rolę w projekcie. Dość napisać, iż aktor spłacił dług wdzięczności udzielony mu przez Duńczyka. Nie ukrywam, iż chłodny, surowy fizys wraz z naturalnie posępną miną mają duży udział w budowaniu wiarygodności mordercy, aczkolwiek i artysta robi, co może, by podołać zadaniu. Widać to choćby w prześmiewczej scenie przed lustrem, w której Dillon ma okazję zaprezentować pełen wachlarz grymasów, co wychodzi mu karykaturalnie… bo karykaturalną postacią jest i sam Jack.




Trzeba przyznać, że swoje trzy grosze w budowaniu monumentalnej i przytłaczającej atmosfery odmętów piekielnych ma ponura muzyka idealnie współgrająca z metaforyczną wycieczką Jacka w nieznane. O ile można mieć zastrzeżenia co do treści i sensu ukazania zmagań bohatera z nadnaturalnymi wyzwaniami, tak od strony czysto wizualnej każdy kadr został pieczołowicie dopieszczony, jak zresztą przystało na zafascynowanego swoim własnym warsztatem reżysera. Żartobliwie można by skwitować, iż twórca niejako łechce swojego ego wplatając w narrację kadry z poprzednich dzieł, chociaż z drugiej strony to chyba raczej celowe puszczenie przysłowiowego oka do krytyków. Tak czy inaczej, pieszczący oko pietyzm przeplatający się z surowością prawdziwych zdarzeń okraszonych wrzucającą ciarki na plecach widza oprawą muzyczną daleko odcina się od męczącego ascetyzmu choćby takiego "Dogville".




Wygląda na to, że im von Trier starszy, tym większą ma tendencję do wydłużania czasu trwania swoich filmów. "Dom, który…" przekroczył imponującą barierę 2,5 godziny seansu, co z perspektywy widza preferującego skondensowane i zwarte pozycje stanowić może powód do lekkiego niepokoju. Ja sam obawiałem się, iż najnowsze dzieło reżysera będzie ciągnąć się w nieskończoność, przy okazji męcząc kinomana miast go intrygować. Na szczęście nośny temat seryjnych zabójstw wraz ze zobrazowaniem coraz bardziej groteskowych "incydentów" śmiejących się w twarz poprawności politycznej są niczym samograj pozwalający przymknąć oko na niepotrzebnie wydłużone sekwencje (vide: końcówka). Fabuła jest na tyle sprawnie skonstruowana, że nim publiczność zacznie ogarniać znużenie, historia przeskakuje z powrotem na tory szarpiącego nerwy dreszczowca.




Po ostatniej filmowej profanacji jaką był "Predator" postanowiłem wziąć rozbrat z kinem. Tak się jednak szczęśliwie złożyło, iż przypadkiem trafiła mi się okazja na zobaczenie "Domu…", z której to możliwości skrzętnie skorzystałem. O ile ciężko w przypadku recenzowanego tytułu mówić o jakiejkolwiek rewolucji, tak makabreskę spod ręki von Triera oglądało mi się bez cienia irytacji. Wiadomo, że kreatywny Duńczyk raz po raz smaga widza szokującymi sekwencjami, ale to właśnie owe sekwencje wyróżniają jego pozycję spośród morza innych nacechowanych artystycznie obrazów. Przynajmniej "Dom, który…", w przeciwieństwie do co poniektórych pretensjonalnych, wyrafinowanych bzdetów, oferuje publiczności normalną linię fabularną upstrzoną kilkoma piekielnymi wstawkami. Tym razem von Trier wiedział, gdzie postawić granicę, by uczynić swoje dzieło zjadliwym dla kinomanów. Aczkolwiek cały czas usilnie twierdzę, iż "Dom, który…" zdecydowanie byłby bardziej przystępny, gdyby pozbawiono go metaforycznej wymowy w imię szeroko rozumianego autentyzmu. Mimo wszystko warto zaznajomić się z opisywanym filmem, by zobaczyć na własne oczy dlaczego co wrażliwsi ludzie tłumnie opuszczali sale kinowe podczas oficjalnego pokazu festiwalowego…

Ogółem: 7=/10

Korzystając z okazji chciałbym gorąco podziękować dystrybutorowi oraz serwisowi Filmweb za możliwość obejrzenia recenzowanej pozycji na seansie przedpremierowym.

W telegraficznym skrócie: von Trier w typowej dla siebie konwencji łączącej realistyczną opowieść z surrealistycznymi elementami; niektóre sceny mrożą krew w żyłach widza swoją dosłownością; więcej niż solidny Dillon daje radę udźwignąć na swych barkach cały film; szokujący obraz, który zapewne byłby łatwiej przyswajalny gdyby skrócić jego czas trwania i powycinać metaforyczne wątki; spodziewałem się nudnego jak flaki z olejem filmidła, otrzymałem zaś wciągający tytuł pozostający w pamięci na długo po zaciemnieniu kinowego ekranu…
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Rzadko spotykane, by nazwisko reżysera, a nie aktora odruchowo kojarzono z danym filmem i by ten... czytaj więcej
Od momentu swojego reżyserskiego debiutu von Trier posługuje się kategoriami szoku, kiczu, perwersji,... czytaj więcej
W przeciwieństwie do reżysera i Jacka nie mam zamiaru rozwlekać wypowiedzi i przedstawiać jej sens za... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones