Recenzja filmu

X-Men: Apocalypse (2016)
Bryan Singer
Jerzy Dominik
James McAvoy
Michael Fassbender

Każdy człowiek ma dwa oblicza

Film nie jest wybitny. Ale do kiepskich też nie należy. Uważam, że to najsłabsza część z odświeżonego uniwersum o X-Menach. Po Bryanie Singerze spodziewałem się czegoś lepszego.
Kiedy mam włączony jakiś program o tematyce politycznej, ewentualnie historycznej, mówiący o wojnach, które nawiedzały nasz świat, zastanawiam się, czemu w ludziach jest tyle kłamstwa, gniewu, nienawiści? I to nie tylko widać w świecie mediów, ale również wśród przeciętnych obywateli. Zawsze znajdzie się ktoś, kto tylko poszukuje, często bezsensowych argumentów, aby dowalić drugiej osobie. I niekoniecznie robi tak we wszystkich nadarzających się sytuacjach. Każdy z nas ma tak, że jednym chcemy podać pomocną dłoń, a drugim nadepnąć na palce, aby w końcu zlecieli z urwiska. Identycznie jest w świecie komiksów, w sferze mutantów. Dla dobra swoich przyjaciół są w stanie poświęcić wszystko, wartości, które mieli wpajane przez lata, a nawet istnienie niewinnych ludzi. Ale czy warto być złym człowiekiem/mutantem? Wydaje mi się, że Brian J. SingerBryan Singer próbował odpowiedź na to pytanie, reżyserując film "X-Men: Apocalypse".



Akcja rozgrywa się 21 lat po zdarzeniach z „X-Men: Pierwsza klasa” i dokładnie 10 lat po „X-Men: Przeszłość, która nadejdzie”. Mamy profesora Charlesa Xaviera (James McAvoy), który raczej pogodził się z życiem na wózku inwalidzkim i prowadzi świetnie prosperującą szkołę. Wraca Raven „Mystique” (Jennifer Lawrence), okrzyknięta przez społeczność „bohaterką”, ze względu na to, iż nie zabiła dr Traska. Przypadkowo pokazała innym ludziom z nadprzyrodzonymi zdolnościami, że nie powinni się bać swojej tożsamości, tylko być z niej dumni. Po ponad dwóch dekadach wraca agenta CIA Moira MacTaggert, grana przez Rose Byrne, która prezentuje się tak młodo, jakby minęło zaledwie kilka lat od wydarzeń na Kubie (a podobno tylko Raven starzeje się powoli). Niedoszła miłość Profesora X, prowadzi śledztwo, mające na celu rozwiązać zagadkę o tajemniczej postaci zwanej En Sabah Nur – Apocalypse (Oscar Isaac). Tytułowy bohater był pierwszym mutantem na naszej planecie i panował kilka tysięcy lat temu. Nie wiadomo, co się z nim stało. Agentka MacTaggert trafia na trop jego wyznawców, a kiedy sprawa nabiera tempa, znowu spotkanie na swojej drodze Xaviera. Nie mogło zabraknąć Erika „Magneto” Lensherra (Michael Fassbender), który niespodziewanie rozpłynął się po nieudanym ataku na władzę w Waszyngtonie. Dawny druh Charlesa zaszył się… w Polsce (odniosę się do tego później), gdzie z nowo założoną rodziną, stara się wieść normalne, „ludzkie” życie, z dala od kłopotów. Powrót Apocalypse’a sprawia, że musi się ujawnić.



Brian J. SingerBryan Singer jako „ojciec sukcesu” takich ekranizacji jak „X-Men”, „X-Men 2” i ewentualnie „X-Men: Przeszłość, która nadejdzie”, w towarzystwie scenarzysty Simona Kinberga, postanowił pozostać przy schemacie, który sprawdził się w odświeżonej wersji produkcji o mutantach. Oczywiście, identycznie jak w przypadku Avengersów, uniwersum X-Menów zostało tak zrealizowane, aby widz miał wrażenie, iż wszystko wydarzyło się naprawdę, a mutanci są wśród nas. Świetnie do dotychczasowych osób wkomponowano Storm, Nightcrawlera i Cyclopsa. Ale pod względem budowy postaci, jak i samej gry aktorskiej, na łopatki rozkłada ich Jean Grey, grana przez Sophie Turner (Sansa Stark z „Gry o tron”). Widzimy ją jako dziewczynę, której wszyscy się boją, bo jej moc, choć stłumiona przez Profesora X, wydaje się tak potężna, że sam Charles Xavier może mieć problemy z jej okiełznaniem. Można już pokusić się o stwierdzenie, iż w następnych częściach Jean Grey zanosi się na wiodącą personę, wokół której cała historia będzie się obracać. Tak twierdzę, choć jak widziałem ją na ekranie, to momentami miałem wrażenie, że zaraz zza jej pleców wyskoczy jakiś ze Starków, Joffrey Baratheon albo Ramsay Snow/Bolton.



W „X-Men: Przeszłość, która nadejdzie” byłem zachwycony sceną rozgrywaną w kuchni Pentagonu, gdzie mogliśmy poznać prawdziwe zdolności Petera „Quicksilvera” Maximoffa (Evan Peters). W następnej ekranizacji najszybszy człowiek na Ziemi ma jeszcze lepszą sekwencję. Wszystko zostało tak dopracowane, że teraz się nie dziwię, iż kręcili ją 1,5 miesiąca, bo potrzeba czasu na tak genialnie zrealizowany fragment. Zapowiadano, że na ekranie ujrzymy samego Wolverine’a i rzeczywiście wyskoczył jak Filip z konopi. Zrobił to, co do niego należało i… poszedł w świat. Jednocześnie widz dostał potwierdzenie, iż produkcja „X-Men Geneza: Wolverine” jest totalnie oderwana od rzeczywistości i nie powinno się jej łączyć z historią przedstawioną w uniwersum. Tylko jedna rzecz mi nie pasowała – Logan (w tej roli Hugh Jackman) był bardziej „napakowany” niż w „X-Menach” z początku XXI wieku.



Polski wątek Magneto został dosyć obszernie przedstawiony. Erik, pod zmienionym nazwiskiem, mieszka (w skansenie) pod Pruszkowem, gdzie na co dzień pracuje w hucie. Przyjaźni się z lokalną społecznością, przy której – oczywiście jako Polak z krwi i kości – szlifuje znajomość języka polskiego (momentami miałem wrażenie, że Michael Fassbender ma ochotę rozpłakać się od naszych trudnych słów), a z żoną i córką porozumiewa się… po angielsku. Fassbender starał się mówić zrozumiale po polsku i wychodziło mu to lepiej niż innym aktorom, o polsko brzmiących nazwiskach, ale i tak dużo mu brakowało do dziewczynki odgrywającej rolę jego córki oraz do jednego z milicjantów. Na szczęście – dla nas i dla samego artysty – Lensherr szybko ewakuuje się z „polskiej” ziemi i możemy ujrzeć prawdziwego Magneto, przy którym Apocalypse prezentuje się jak jakiś uczniak. Wydaje mi się, że Oscar IsaacOscara Isaaca przerosła ta postać. Nawiązując do „Przebudzenia Mocy”, jak i w ogóle do gwiezdnej sagi, na twarzy widziałem zmęczonego życiem Poe Damerona, po nieudanej operacji plastycznej, a momentami przypominał mi Dartha Sidiousa, snującego się po ekranie i nie wiedzącego, co tutaj robi. Brakowało mu charyzmy, tego „czegoś”, co z pewnością ma Michael Fassbender odgrywając Magneto, czy James McAvoy będąc Charlesem Xavierem. Co prawda ten mutant jest potężny jak nikt inny, ale prawdziwa potęga nie polega na zabijaniu, tylko na miłości, wierności, przyjaźni, a jej podwaliną nie są złe uczynki, a dobre czyny w stosunku do drugiego człowieka.



Film nie jest wybitny. Ale do kiepskich też nie należy. Uważam, że to najsłabsza część z odświeżonego uniwersum o X-Menach. Po Bryanie Singerze spodziewałem się czegoś lepszego. Z najwyższej półki. Niestety, zawiódł moje oczekiwania. Miał świetny materiał na kontynuację tego projektu, ale najwidoczniej zmęczył się kręceniem ekranizacji o mutantach. „X-Men: Apocalypse” ma swoje plusy, lecz te minusy każą myśleć o tym, że przy następnej produkcji powinien zostać rozważony inny reżyser, który również czuje ten komiksowy świat, bo inaczej skończy się, jak z „X-Men: Ostatni bastion” – katastrofą. Jednak muszę podkreślić, że morał płynący z tego filmu dał mi dużo do myślenia. Ludzie, którzy wyrządzali, wyrządzają i będą wyrządzać mi krzywdę, niekoniecznie muszą mieć zło wypisane na twarzy, gdyż dla swoich bliskich mogą być wzorem do naśladowania, opoką dobra i miłości. Ja, jak każdy człowiek, mam dwa oblicza. Na pewno jedni mnie kochają za wiele rzeczy, a drudzy nienawidzą, bo chcąc nie chcąc zrobiłem lub robię coś złego w życiu, czego powinienem się wstydzić. My, ludzie tacy już jesteśmy. Nikt nie jest ideałem, ale każdy może zmienić się na lepsze.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
W jednej ze scen bohaterowie wychodzą z kina z seansu "Gwiezdnych wojen: Powrotu Jedi", który to film... czytaj więcej
"X-men: Apocalypse" osobiście traktuję jako trzecią część trylogii o odmłodzonych mutantach. Dlatego też... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones