Recenzja wyd. DVD filmu

Czas zapłaty (2013)
Eran Creevy
James McAvoy
Mark Strong

Kinowa Alfa

Reżyser i scenarzysta w jednym, czyli Eran Creevy zaczyna pierwsze oesy podobnie jak autor "Informatora".
Ze szczątkowych materiałów i oszczędnie dozowanych informacji, jakie docierały do uszu entuzjastów brytyjskiego kina w czasie kręcenia "Czasu zapłaty", dość głośno dobiegało echo trochę buńczucznych zapowiedzi producentów i ludzi zaangażowanych w projekt, iż ich film będzie wyspiarską odpowiedzią na niezapomnianą "Gorączkę" Michaela Manna. Takie głosy zawsze należy traktować z odpowiednią dozą wstrzemięźliwości. W końcu to mógł być prosty zabieg marketingowy mający na celu tylko i wyłącznie wydłużyć kolejki do kas po bilety bądź jedynie pobożne życzenie twórców. Jednak równie dobrze wszystko mogło wypalić i wtedy bylibyśmy światkami narodzin kolejnego klasyka. Jak ma się więc efekt końcowy do szumnych zapowiedzi? Mniej więcej tak, jak pojawiająca się w "Czasie zapłaty" czarna Alfa Romeo 159 do czerwonego Ferrari 550 Maranello.

Auto z rumakiem w logo ma już co prawda dobre kilkanaście lat, niemniej ciągle w swojej klasie dla wielu uchodzi za niedościgniony wzór piękna, sportowego zacięcia ukrytego pod klasyczną linią nadwozia w unikalny sposób doprawionego szczyptą dawnego sznytu. Podobnie jak film Manna. Już na sam odgłos przekręcanego przez Ala Pacino i Roberta De Niro kluczyka w stacyjce i ryku wydzierającego się z rur wydechowych amatorom wysokooktanowej rozrywki zdecydowanie szybciej zaczyna bić serce i gwałtownie powiększają się źrenice. Bądźmy jednak sprawiedliwi – Alfa Romeo to również bez wątpienia piękny samochód. Włoski rodowód do czegoś zobowiązuję. Różnica polega na tym, że 550 z 1995 roku zarysowana została na desce kreślarskiej przez wybitnego twórcę, znajdującego się w życiowej formie, dopieszczona w najdrobniejszym elemencie – taka niemalże ręczna robota, i tym samym przeznaczona do jazdy na kinowych torach dedykowanych bolidom F1. Alfa zaś plasuje się w segmencie pojazdów klasy średniej, stworzonych przez team bliżej nieznany przeciętnemu filmowemu kierowcy. Nie jest to w żadnym razie jakiś wielki zarzut, choć w tym konkretnym przypadku ma to swoje konsekwencje na ekranie.



Reżyser i scenarzysta w jednym, czyli Eran Creevy, zaczyna pierwsze oesy podobnie jak autor "Informatora". Oto mamy naprzeciwko siebie dwóch adwersarzy, którzy znają się od bardzo dawna i niejedno razem przeszli - po przeciwnych stronach barykady oczywiście. Strzegący litery prawa Max Lewinsky nie wspomina najlepiej ostatniego spotkania z nieuchwytnym Jacobem Sternwoodem. Postrzelony przez złodzieja, zdany na jego łaskę, nie marzy o niczym innym, jak tylko wsadzeniu za kratki bezwzględnego przeciwnika. Materiał wyjściowy był więc niezły. Paliwo zemsty nie raz już udowodniło, że jest w stanie napędzić naprawdę gorsze auta niż wspomniana Alfa. Twórca "Czasu zapłaty" dodał jednak do niego sporo własnych komponentów i całość straciła przez to kilkanaście oktanów.



Przez pierwszą część filmu Creevy, nie wiedząc czemu, nie wrzuca więcej niż drugiego biegu, a my dzięki niespiesznemu tempu, z tylnego siedzenia, podziwiamy kolejne doskonale znane uliczki zepsutej metropolii, w której nie ma krystalicznie czystych jednostek i każdy ma coś na sumieniu, a nad samymi drapaczami chmur unosi się gęsty, drażniący nozdrza smog politycznej zgnilizny. Za bardzo znamy ten widok byśmy siedzieli na krawędzi fotela i w napięciu oczekiwali gwałtownych fabularnych ruchów kierownicy. W samym scenariuszu odnajdziemy zresztą ilość klisz zdolną spokojnie wypełnić cały bagażnik 159-tki. O tym, że nie spoglądamy tak mocno w jego stronę decyduje osoba znajdująca się za kółkiem w początkowej fazie naszej podróży – James McAvoy. Szkota bez dwóch zdań należy zaliczyć do szacownego grona najbardziej utalentowanych aktorów stąpających obecnie po ziemskim padole. Z każdym kolejnym obrazem, bez względu na gatunek, pokazuje, iż nie ważne jak błyskotliwie ma rozpisane dialogi czy naszkicowaną postać – zatrudniając go można być pewnym, że wyciśnie z niej 120%. Tak jest i tym razem. Niestety, Creevy pozwala mu w pełni pokazać, jak wybornie radzi sobie za filmową kierownicą dopiero po scenie w klubie, gdy obroty podskakują, a reżyser zmienia bieg.



Od tego momentu w lusterku wyraźniej wyłania się kontur postaci Marka Stronga, a my wjeżdżamy na nie tak często uczęszczany odcinek specjalny i wreszcie całość zaczyna wyglądać tak, jak powinna od pierwszych okrążeń. Wybitny Szkot i jeden z najbardziej niedocenianych współczesnych brytyjskich aktorów wyraźnie pokazują, że zdecydowanie wcześniej należało pozwolić im rozwinąć skrzydła. Kilka wykonanych fabularnych driftów wyraźnie służy nie do końca do tej pory wykorzystanemu silnikowi kinowej Alfy, a jego pięknie brzmiące pomruki wskazują, że naprawdę stać go na wiele. Energetyczna rywalizacja dwójki ekranowych rajdowców tej klasy działa na zasadzie podtlenku azotu – wznosi filmowe auto na wyższy poziom. Niewątpliwie miło jest też popatrzeć na całą plejadę innych aktorów znanych z różnych zaułków wyspiarskiego kina przewijających się w tle. W końcu zawsze to miło spędzić czas w doborowym towarzystwie.

Gdy odstawiamy stylową Włoszkę do garażu i gasimy motor w naszej głowie ciągle kołacze jedna myśl – odbyliśmy całkiem przyjemną podróż wygodnym autem, choć większość pokonanej trasy dobrze znaliśmy z przejażdżek podobnymi sedanami. Uczucie niedosytu jednak pozostaje. Mając bowiem tak wyśmienitych kierowców na fotelach pierwszego rzędu, aż prosiło się w trakcie pokonywania surowych, spowitych mrokiem obojętności zakamarków bezdusznego miasta kilka razy zdecydowanie mocniej docisnąć pedał gazu i wrzucić upragniony czwarty bądź piąty bieg dając tym samym pasażerom ciut więcej frajdy. Wtedy nie byłoby większych powodów do narzekań.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones