Recenzja filmu

Sukiyaki Western Django (2007)
Takashi Miike
Hideaki Itô
Masanobu Ando

Klasyka westernu wraca do korzeni...

Przyznacie, że to dosyć przewrotny tytuł dla recenzji "pierwszego japońskiego westernu", czyż nie? Ale też sam pomysł Takashiego Miike na kolejny film należał do mocno przewrotnych. W końcu
Przyznacie, że to dosyć przewrotny tytuł dla recenzji "pierwszego japońskiego westernu", czyż nie? Ale też sam pomysł Takashiego Miike na kolejny film należał do mocno przewrotnych. W końcu twórca "Audition" postanowił nakręcić remake spaghetti – westernu Sergio Corbucciego pt. "Django", który z kolei był wariacją na temat… "Straży przybocznej" Akiry Kurosawy (podobnie jak sławetne "Za garść dolarów"). I w ten sposób historia zatoczyła krąg i pokazała wszystkim język. Tym samym można bowiem stwierdzić, że w tych postmodernistycznych czasach w jakich przyszło nam żyć, dzieło Miike jest tegoż postmodernizmu idealnym wręcz ucieleśnieniem. Czy aby na pewno? Spokojnie. Zaufajcie mistrzowi z Kraju Kwitnącej Wiśni. Fabuła jest tu nader prosta i znana zapewne wszystkim widzom. Są więc dwa zwalczające się klany, miasteczko, które jest polem ich bitwy oraz tajemniczy przybysz znikąd, który w sprytny sposób położy kres tej bezsensownej wojnie. Cały urok jednak w pomniejszych smaczkach. W końcu Miike nie byłby sobą, gdyby nie nakręcił filmu totalnie… zakręconego. Dorzucił więc do tej starej jak świat historyjki kumpla po fachu zza oceanu – doskonale znanego wszem i wobec pana Quentina Tarantino, który świetnie się tu bawi w swej epizodycznej wręcz rólce. Dodał masę farbowanych japońskich chłoptasiów niczym z okładek magazynów dla pań, nieco ujmującego liryzmu – oczywiście z odpowiednim przymrużeniem oka i "ośmiorękiego" rewolwerowca, a raczej panią rewolwerowiec. Wyszedł z tego doprawdy wystrzałowy miszmasz, który powinien zadowolić każdego fana pokręconych produkcji. Ja osobiście podczas seansu miałem wrażenie, jakbym dostał bonusowy, trzeci Volume "Grindhouse’u", tyle, że w japońskim wydaniu, a zamiast zabawy konwencją taniego kina eksploatacji wzięto się za motywy ze spaghetti – westernów. Rozumiecie, co mam na myśli? Po prostu palce lizać. Co do miłośników pana od "Ichi The Killer", to dało się już posłyszeć głosy, że to już nie ten sam Miike. To prawda, nie uświadczy się tu ekstremalnych zabaw pokroju tych znanych z "Visitora Q". To już bardziej kino dla masowego widza, o czym świadczy choćby fakt, ze na seans przygnały tłumy rozrechotanych popcornożerców, co było dla mnie największą przeszkodą w delektowaniu się tą zabawą z konwencją. Cóż z tego jednak, że japoński wizjoner ukazał łagodniejsze i bardziej komercyjne oblicze (zresztą nie pierwszy raz, bo wystarczy wspomnieć choćby "Nieodebrane połączenie"), skoro i tak nawet w takim wydaniu pozostaje genialny. Ja na pewno nie narzekam, bo bawiłem się świetnie. I dziękuję choćby za to, że nigdy nie wyrzucę z pamięci sypiącego się ze starości Tarantino, który wypowiada jakże wzruszającą kwestię: "Life is all about goodbyes". Oczywiście w języku japońskim…
1 10
Moja ocena:
9
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Wyrażenie "japoński western" brzmi jak oksymoron. Związki między krajem kwitnącej wiśni i dzikiem... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones