Recenzja filmu

Made in Dagenham (2010)
Nigel Cole
Miranda Richardson
Rosamund Pike

Kobiety górą!

Obraz autora "Joint Venture" to kawał solidnego brytyjskiego kina. Wypełnionego po brzegi bajecznymi kreacjami aktorskimi, budującego i niezwykle pozytywnego w swym przekazie. Co prawda
Nigel Cole ponownie stanął na wysokości zadania. Autor jedynych w swoim rodzaju "Dziewczyn z kalendarza" kolejny raz sprzymierza się z płcią piękną. O ile za pierwszym podejściem zachęcał widzów, by wspólnie z paniami zrzucili swoje łaszki przed obiektywem, tak teraz wskazuje na ich koleżanki strajkujące w Anglii. W obu przypadkach kobietami kierowały szlachetne pobudki – w 2003 zbierały pieniądze przeznaczone na funkcjonowanie lokalnego szpitala, a w 2010 przypomniały o trudach walki o należne im prawa.

Mamy rok 1968. Na listach przebojów niepodzielnie królują Beatlesi, na ulicach widać grupki hippisów, a już za 12 miesięcy zostanie wykonany "mały krok człowieka, ale wielki skok dla ludzkości". Tym wszystkim, którym w żyłach zamiast krwi płynie benzyna, te liczne "znaki czasu" przesłonił inny – Ford ukazał światu mocno oczekiwany, i jak pokaże przyszłość, kolejny przełomowy model - Escorta. I właśnie do brytyjskich zakładów amerykańskiego producenta samochodów zabiera nas reżyser. W potężnym przedsiębiorstwie zatrudniających kilkadziesiąt tysięcy pracowników odsetek kobiet wynosił ledwie kilka setnych. Pracowały głównie w szwalni, szyjąc obicia foteli aut. Warunki, w jakich przyszło im wykonywać wyznaczone zadania były, delikatnie mówiąc, niezbyt przyjazne. Niewielka hala, niesamowita duchota oraz regularnie cieknący dach – oto tor przeszkód codziennie ustawiany naszym dzielnym paniom. Jednak nie tylko mało komfortowe stanowiska pracy stanowiły iskrę zapalną, popychającą je w ostateczności do wzniecenia strajku, a także brak sprawiedliwości przy wypłatach – żeńska część załogi otrzymywała ułamek tego, co mężczyźni.



Jest rzeczą naturalną, że w filmie podejmującym kwestię jakiegokolwiek równouprawnienia bardzo szybko zarysowana zostaje wyraźna linia podziału na grupę osób dążących do zmian i gremium pragnące zachowania obowiązującego status quo. W gestii reżysera pozostaje jedynie stopień opowiedzenia się po stronie tych pierwszych. Co ciekawe Cole dość długo zajmuje neutralną pozycję – dobrze zna trasę oznaczoną na kinowej mapie jako: "Jednostka kontra system" i z rozwagą zerka na znaki pozostawione przez wszystkich, którzy przed nim przetarli ten szlak. Zawiązując fabułę i rysując pierwsze kroki pracownic ku zniesieniu niesprawiedliwych przepisów, z niebywałą gracją na przemian krzepi i wzrusza na gruncie nasyconym brytyjskim humorem w najlepszym wydaniu. Wprawdzie, gdy historia wtacza się na ostateczne szyny, a mieszkanki Dangenham nieuchronnie zmierzają na kurs kolizyjny z zarządem Forda, decyduje się rozwinąć właściwe żagle i od tej pory z niektórych ujęć muskają widza subtelne podmuchy feministycznego zacietrzewienia; 99% reprezentantów brzydszej części społeczeństwa przewijających się na ekranie należałoby wysłać przynajmniej na tydzień do kozy, aby klęcząc na grochu, odpokutowali jeden z następujących grzechów: ciemiężyłem kobietę, ograniczałem ją, byłem dla niej ciężarem. Na szczęście Anglik trzyma w zanadrzu kartę sprawiającą, że mimo scenariuszowych poślizgów udaje mu się utrzymać równowagę, a my w trakcie seansu kilka razy mamy ochotę chwycić za transparenty i przyłączyć się do protestujących. Na tej karcie napisano jedno słowo – wdzięk. Nad filmowymi bataliami dziewczyn unosi się taka ilość czarującego powabu, że naprawdę trzeba być skończonym łajdakiem, by im nie kibicować. Twórca nieźle zakreśla również drugie tło toczącego się konfliktu i koszty, jakie pociąga za sobą walka o ideały.



"Made…", jak większość produkcji rodem z ojczyzny Shakespeare'a, aktorstwem stoi. Kto sądził, że wyśmienita rola Sally Hawkins w "Happy-Go-Lucky" była okazjonalnym popisem kunsztu Angielki, po seansie dzieła Cole'a nie będzie miał już cienia wątpliwości, że obcuje ze świetną aktorką. Wcielająca się liderkę strajkujących daje prawdziwe show. Portretując O’Gready, nieustannie zmienia twarze. Gdy wymaga tego scenariusz przywdziewa szaty kochającej matki i żony ciapowatego męża, innym razem nie zawaha się ciętą ripostą zamknąć usta przebiegłym szefom, by w kluczowym momencie zmagań dać płomienną przemowę na zjeździe związków. We wszystkich swych działaniach jest w stopniu wręcz nieprzyzwoitym ujmująca. Dzielnie sekunduje jej w tych chwalebnych pojedynkach z bezwzględnymi bossami Forda wielka legenda brytyjskiego kina – Bob Hoskins. Trzeba przyznać, że jemu u Cole'a wyjątkowo się poszczęściło, bowiem w przydziale dostał jedyną rolę męską, z którą można sympatyzować. W płaszczu pociesznego i trochę jowialnego Alberta Passinghama ciągle zachęcającego dziewczyny, by mimo piętrzących się trudności za nic w świecie nie dały satysfakcji przełożonym, wypada kapitalnie. Z tą cudowną ekranową parą idzie niemalże krok w krok całym zastępem pięknych i utalentowanych aktorek drugoplanowych – wspomnieć należy chociażby znakomite panny Pike czy Riseborough.

Rewelacyjnie prezentuje się też wydanie Blu-ray. W Polsce produkcja nie ukazała się niestety ani w omawianym formacie, ani na DVD. Chcąc cieszyć się obłędną jakością obrazu (pozwalającą dzielić włos na czworo) i dźwięku (DTS-HD MA 5.1), trzeba sięgnąć na przykład po edycję amerykańską. Tym razem Sony zdecydowanie nie zawodzi (czasem odnoszę wrażenie, że niszowe projekty tego studia traktowane są ciut po macoszemu). Komentarz audio twórców, materiał making of oraz usunięte sceny – tak wygląda zakres bonusów, jakie trafiły na płytę.



Obraz autora "Joint Venture" to kawał solidnego brytyjskiego kina. Wypełnionego po brzegi bajecznymi kreacjami aktorskimi, budującego i niezwykle pozytywnego w swym przekazie. Choć wkradło się tu kilka uproszczeń i przejaskrawionych kadrów, nie zmieniają one jednak w żadnym wypadku faktu, że reżyser ostatecznie przyzwoicie zrównoważył całość i tym samym odniósł sukces. Kobiety odnajdą w "Made..." potwierdzenie tego, że jak sobie coś postanowią, to zawsze sięgną zamierzonego celu. Co poniektórym mężczyznom pomoże docenić wkład niewiast w kształtowanie ich otoczenia. W szerszym kontekście łatwo zaś zinterpretować kino Cole'a jako zachętę do tego, by mimo przeszkód walczyć o swoje. Dobra robota.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones