Jerry może nie ma najlepszej pracy, bogatego życia towarzyskiego ani wyjątkowego talentu, ale wciąż podchodzi do świata z optymizmem. Dlatego zgadza się nosić absurdalnie różowy kostium, z ochotą
Jerry może nie ma najlepszej pracy, bogatego życia towarzyskiego ani wyjątkowego talentu, ale wciąż podchodzi do świata z optymizmem. Dlatego zgadza się nosić absurdalnie różowy kostium, z ochotą przystaje na pomoc w organizacji firmowego pikniku, a sama rozmowa z Fioną wprowadza go w doskonały nastrój. I nawet smęcąca o tabletkach terapeutka nie jest w stanie zepsuć sielanki mieszkania na tyłach opuszczonej kręgielni. Ach tak, to przecież film biorącej w objęcia empatii odszczepieńców Marjane Satrapi. Więc uściślijmy: Jerry pracuje w dziale wysyłkowym firmy z armaturą łazienkową, ludzie mają go za niegroźnego dziwaka, a jego przyjaciele to wierny pies Bosco oraz cyniczny kocur Mr. Whiskers. Tabletki zaś powinny pomóc na schizofrenię, na którą choruje nasz bohater.
Rozdźwięk między rzeczywistością a postrzeganiem świata przez znakomitego w roli Jerry'ego Ryana Reynoldsa ukazano bardzo sprawnie. Nasycone kolory, uśmiechnięci ludzie i czystość zbliżona do osiedla w "Edwardzie Nożycorękim" Burtona. I chociaż od samego początku filmu zauważamy, że Jerry do tego małomiasteczkowego świata nie pasuje, przekonują nas o tym tak subtelne przesłanki, iż dopiero scena po wzięciu leków pomaga nam odetchnąć – to nie my zwariowaliśmy. Zwierzaki przestają mówić, w lodówce gnije głowa atrakcyjnej koleżanki, mieszkanie uciapane jest krwią a spoza pudełek po pizzy ledwo widać podłogę. Przemiany podbite kontrastami kolorystycznymi i grą aktorską naprawdę przekonują.
Satrapi do spółki z Michaelem Perrym zafundowali nam wielce przewrotną rozrywkę. Reklamowany jako czarna komedia, film okazuje się przejmująco smutną opowieścią o samotności ubraną w różowe wdzianko groteski. Kiedy na jaw wychodzą cienie na osobowości bohatera, i to najmroczniejsze z tych mrocznych, Reynolds zdążył sobie zaskarbić tyle naszej sympatii, że wciąż trzymamy za niego kciuki. Z minuty na minutę bardziej się pogrąża, wracają do niego traumy z przeszłości, a my chcemy, żeby został kolejnym Dexterem Morganem, który przez 10 sezonów będzie unikał kary. Któż z nas nie miał takiego króliczka albo czasem nie słyszy głosów?
Choć temat filmu aż prosi się o popuszczenie kagańca wyobraźni, reżyserka z wielką gracją unika większości pułapek. Nie ma efekciarskich sztuczek, ale balansująca na ostrzu noża samotnicza wycieczka o czyste sumienie. Z jednej strony przepaść świadomego kiczu, z drugiej pokręcona komedia. Ilekroć Jerry zastanawia się, czy jest dobrym człowiekiem, robimy rachunek razem z nim.
Na pochwały zasługuje też reszta obsady. Szczególnie Anna Kendrick jako bezpretensjonalna Lisa oraz Jacki Weaver w roli sumiennej dr Warren. Kompletnie za to nie kupuję Gemmy Arterton, która zamiast bawić się postacią pustej trzpiotki z Anglii była sztywna na długo przed jej zamordowaniem. Niestety postacie drugoplanowe niespecjalnie mają co grać. Inne kłopoty, takie jak bardzo nierówna praca operatora (koszmarna scena z kotem Lisy) czy sztucznie animowane “usta” mówiących zwierzaków skłonny jestem złożyć na karb… zamysłu reżyserki. O ile bowiem mogą takie usterki komuś przeszkadzać, tak dałbym sobie głowę uciąć, że tylko wzmagają one poczucie odrębności świata widzianego oczami Jerry’ego.
The Voices ujmuje bezpretensjonalną narracją o przygnębiającej samotności. Dostarcza rozrywki świetnymi dialogami, dobrymi kreacjami aktorskimi i niejednoznacznym humorem. Podczas seansu komfort przeplata się z niepokojem, uciecha ze strachem. Groteska z natury musi być przesadzona, operować karykaturą bądź parodią, ale Satrapi do samego końca wypełnia ramy gatunkowe, nie wybiegając kredką zbyt daleko za linie kolorowanki.
PS. To jeden z niewielu filmów, w których scena po napisach tak obscenicznie żartuje z widza. Coś jakby Gombrowicz w "Ferdydurke".