Recenzja filmu

WALL·E (2008)
Andrew Stanton
Waldemar Modestowicz
Ben Burtt
Elissa Knight

Krótkie spięcie jest legendą w świecie Fallouta!

Od lat wiadomo, że Pixar to kura znosząca złote jaja. Może inaczej, to król Midas XXI wieku: cokolwiek dotknie, przemienia w złoto. Nie inaczej jest tym razem. Scenarzysta poszperał, animatorzy
Od lat wiadomo, że Pixar to kura znosząca złote jaja. Może inaczej, to król Midas XXI wieku: cokolwiek dotknie, przemienia w złoto. Nie inaczej jest tym razem. Scenarzysta poszperał, animatorzy pobawili się swoimi komputerami i razem stworzyli wielki przebój kinowy, który podbił niewinne serduszka dzieci na całym globie. W dalekiej przyszłości jedynym (w miarę inteligentnym) mieszkańcem naszej ukochanej planety jest robot WALL-E (fajtłapa o romantycznych zapędach). Sprząta sobie znany mu świat i buduje ze złomu drapacze chmur, a jedynym towarzyszem jego niedoli jest figlarny karaluch. Wszystko się zmienia, gdy w jego... życiu pojawia się inny robot - EVE. "WALL.E" to najzwyklejsza w świecie komedia romantyczna o dwójce obcych sobie osobników skazanych, jakżeby inaczej, na wielką miłość. Bo nie oszukujmy się, od początku wiadomo, jak to się zakończy. Schemat goni tu schemat, ale jest jednak coś, co film ten w pewien sposób wyróżnia na tle wszystkich innych (nie tylko animowanych) produkcji. To naprawdę okrutna satyra na konsumpcyjny tryb życia, który wielu z nas prowadzi. Ludzie pokazani w tym filmie to warzywa niezdolne nawet do samodzielnego poruszania się. Gdyby ktoś nie skopał ich po tyłkach, nawet nie wiedzieliby, że je mają. Już w latach sześćdziesiątych "Jetsonowie" pokazywali, do czego może dojść, jeżeli staniemy się zbyt wygodni, ale twórcy "WALL.E'go" poszli dużo dalej. Plus za odwagę. Niestety, mimo pewnej... edukacyjnej wymowy, dzieło Pixara, choć pozbawione natarczywego parodiowania wszystkiego i wszystkich, to tylko powtórka z rozrywki. Od pierwszych minut seansu po głowie chodziły mi wciąż te same trzy tytuły. Po pierwsze: "Krótkie spięcie". Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że animatorzy przy tworzeniu głównej postaci za bardzo wzorowali się na znanym filmie Johna Badhama. Czułem się, jakbym przez półtorej godziny wpatrywał się w zgrabną karykaturę Numeru Piątego. Po drugie: "Jestem legendą". WALL-E prowadzi tak samo nędzną egzystencję jak filmowy Robert Neville. Rankiem wychodzi na świat, próbuje konstruktywnie spędzić dzień (choć nie walczy o przetrwanie z armią mutantów), a wieczorem rozładowuje sobie baterie, bawiąc się gwiazdkowymi świecidełkami. I po trzecie (choć chyba od tego powinienem zacząć): "Fallout" - jedna z najbardziej kultowych pozycji w historii gier komputerowych. W "WALL.E'm" również mamy świat po katastrofie, gdzie wszędzie walają się pozostałości upadłej cywilizacji. Natomiast w środku tego wszystkiego mały robocik wykonuje to, co mu stulecia temu zaprogramowano. Nie zważa na upływ czasu i bezsens swego istnienia, trwa w nim tylko, nie starając się nic zmienić (zupełnie jak niektóre blaszaki w grze). Ale te wszystkie analogie to jeszcze nic. Gdy byłem już gotów wymazać z głowy obraz postapokaliptycznego świata à la Black Isle Studios, to stało się coś, czego przewidzieć nie byłem w stanie. Nie chodzi o to, że Ziemia wygląda, jakby dawno temu przywódca jakiegoś supermocarstwa nacisnął w końcu jeden z tych sławetnych czerwonych przycisków. Nie chodzi też o tę ponurą atmosferę beznadziejności, która panuje przez kilkanaście pierwszych minut filmu (mimo całego dowcipu sytuacyjnego tryskającego niczym z niemej komedii). Chodzi mi o stare musicale i samego Louisa Armstronga na ścieżce dźwiękowej. Na szczęście nie był to utwór "A Kiss to Build a Dream On", bo pikietowałbym do śmierci pod studiem Disneya... Pozostaje jednak to niemiłe wrażenie wtórności i braku kreatywności twórców. Na szczęście, mimo całej tej kalki spływającej z ekranu hektolitrami, "WALL.E" jest filmem całkiem dobrym. Nie jest trudno pożyczyć kilka pomysłów i nakręcić film (chociaż prawdziwym wydaje się stwierdzenie, że w dzisiejszych czasach wręcz niemożliwe jest stworzenie czegoś oryginalnego). Sztuka to ugotować z tych wtórnych składników zjadliwe danie. I takim właśnie daniem jest "WALL.E". Jeśli więc uciszymy natarczywe głosy krzyczące nam w głowach: "To już było! To już było!" i nastawimy się na odprężającą rozrywkę, spędzimy miło półtorej godziny. Trzeba jednak uciszyć te głosy.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Jak to możliwe, że najpiękniejsza, najbardziej subtelna historia miłosna roku jest animacją opowiadającą... czytaj więcej
Zapowiedzi nowej animacji Pixara w formie krótkich skeczy biły w Internecie rekordy oglądalności, a formą... czytaj więcej
Za każdym razem, gdy na kinowym ekranie pojawia się sympatyczna lampka z uporem wbijająca literkę I z... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones