Recenzja filmu

Listy z Iwo Jimy (2006)
Clint Eastwood
Ken Watanabe
Kazunari Ninomiya

Listy nie płoną

Clint Eastwood chciał nakręcić uczciwy film o słynnej bitwie o japońską wyspę Iwo Jimę z 1944 roku. Chciał postawić się w roli sprawiedliwego, który przedstawi tamte wydarzenia obiektywnie, bo z
Clint Eastwood chciał nakręcić uczciwy film o słynnej bitwie o japońską wyspę Iwo Jimę z 1944 roku. Chciał postawić się w roli sprawiedliwego, który przedstawi tamte wydarzenia obiektywnie, bo z obu stron barykady: ze strony amerykańskich aliantów i ze strony japońskich piechurów. To była ważna bitwa. Ona przesądziła o zwycięstwie aliantów w wojnie na Pacyfiku, która ciągnęła się jeszcze długo po zwycięskich walkach w Europie. Iwo Jima musiała być przez Japończyków broniona do końca. Bo inaczej stałaby się bazą dla armii amerykańskiej na całą Japonię. Eastwood wobec tego nakręcił materiał na długi film wojenny, w którym punkty widzenia kamery zmieniają się nieustannie z jednej na drugą stronę konfliktu. Jednak podczas montażu okazało się, że nic się ze sobą nie klei, dlatego za namową pewnego amerykańskiego krytyka filmowego Clint i jego współproducent Steven Spielberg zrobili dwa filmy o tej samej bitwie. Jeden jest w całości poświęcony stronie amerykańskiej, drugi japońskiej. Nie ma w "Listach z Iwo Jimy" jednego, jednoznacznego wielkiego bohatera. Za to mamy całe mnóstwo pojedynczych twarzy, które zlewają nam się w jeden tłum japońskich żołnierzy. Wystraszonych, zastraszonych, zaszczutych. Obroną Iwo Jimy dowodził generał Kuribayashi. To on zadecydował o dość ryzykownej akcji wybudowania podziemnych kanałów zamiast złożonych elementów obrony samej plaży. Przez pierwszą godzinę seansu obserwujemy, jak armia japońska przygotowuje się do bitwy. Mamy okazję poznać ich obawy i ogólne nastroje. Wiedzą, że szykuje się straszna bitwa, ale wiedzą też, że nie ma dla nich większej chwały i honoru nad oddanie życia dla cesarza. To czyniło ich najstraszniejszą armią świata: fanatyczne i bezdyskusyjne wykonanie obowiązku śmierci dla władcy i ojczyzny to gwarancja terroru i bezwzględności na polu walki. Ale Eastwood nie mówi wcale, że wszyscy byli takimi szaleńcami. A wręcz przeciwnie. O tym mówili jedynie ich przełożeni oficerowie, generałowie. Zwykłe mięsa armatnie były gotowe na dezercję, a ich myśli nieraz wędrowały do swoich rodzin i domów. Nie chcieli wcale umierać w imię cesarza, a jednak czuli, że to ich przykry obowiązek. Jednak cesarz nie widział tarzających się w błocie jednostek, które nieraz popełniały samobójstwo, aby uciec od strachu. Wśród tych "dzikich" i szalonych japońców znalazły się też uczucia współczucia i empatii. Nie zobaczymy w tym filmie patosu, wielkich bitew, ładnych obrazków. Stylizacja jest surowa. Na obraz nałożono ciemny filtr, co sprawia, że mamy do czynienia z niemal czarno-białym filmem. Akcja jest niespieszna, dialogi mocne, dobitne. Reżyser nabrał pokory - jego ostatnie filmy o tym świadczą. To już nie nieustraszony Brudny Harry z hitu hollywoodzkiego. Reżyser stara się zrozumieć psychikę wrogów Amerykanów poprzez empatię. Niemal nie pokazuje amerykańskich żołnierzy. Kamera robi zbliżenia, epickie ujęcia panoramiczne mamy tu jedynie w kilku ujęciach. Sporo zbliżeń na przerażone twarze, na krew na ciele. Są to ruchy kamery wolne, płynne. Dla reżysera ten film to nie tylko rzecz o zderzeniu dwóch armii. Ale to też film o zderzeniu dwóch odmiennych kultur. O dwóch narodach, które inaczej rozumieją słowa patriotyzm, lojalność, honor, godność, chwałę. Amerykanie nigdy nie walczyli z imieniem prezydenta na ustach. Kiedy w filmie bohaterowie odnajdują amerykańskiego rannego piechura, od razu lustrują go według swoich stereotypów. Tymczasem i po jednej, i po drugiej stronie czają się źli i dobrzy. I po jednej, i po drugiej stronie mamy strach i bohaterstwo. I po jednej, i po drugiej stronie mamy dzikość, szaleństwo. I po jednej, i po drugiej stronie mamy po prostu… drugiego człowieka. Człowieka, na którego w domu czekają dzieci, żony, matki, ojcowie. Który po zakończeniu wojny też chce żyć i być szczęśliwym. Bohaterowie są nie tylko po stronie tych, o których się mówi na szklanym ekranie. Cieszę się bardzo, że film otwiera pole do tak szerokiej dyskusji - wyjątkowo aktualnej dziś, ale nie cieszę się, że jest ona poprzedzona widowiskiem, które trwa astronomiczne 140 minut. Długość "Listów z Iwo Jimy" to jedyna wada, jaką zarzucam Clintowi.
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Wydawać się może, że z czasem coraz ciężej nakręcić dobry film wojenny. II wojna światowa, wojna w... czytaj więcej
"Listy z Iwo Jimy" chciałam zobaczyć z kilku powodów. Po pierwsze: cenię twórczość Clinta Eastwooda oraz... czytaj więcej
"Listy z Iwo Jimy" i kręcony równolegle "Sztandar chwały" tworzą innowacyjną technikę opowiadania... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones