Horror psychologiczny, a właściwie melodramat grozy – tak chyba powinien być sklasyfikowany szwedzki film, który zdobył kilka branżowych, z reguły mających lokalny charakter nagród.
Horror psychologiczny, a właściwie melodramat grozy – tak chyba powinien być sklasyfikowany szwedzki film, który zdobył kilka branżowych, z reguły mających lokalny charakter nagród. „Pozwól mi wejść” to kino głębokie, nastrojowe i z siekanką rodem z „Piły” niemające nic wspólnego. Odtrutka na amerykański „Wywiad z wampirem”, bo to, co nie wyszło tam, reżyserowi Tomasowi Alfredsonowi udało się znakomicie. Alienowany przez rówieśników Oskar (Kåre Hedebrant) zaprzyjaźnia się z małą wampirzycą Eli (Lina Leandersson). Zanim połączy ich ta wspólna tajemnica, nawiązywanie relacji będzie trudne, a zbliżenie dwojga „obcych” chwilami wydające się być niemożliwym. Bo oto mamy Eli – wiecznie uciekającą i ukrywającą się przed światem, aby przeżyć, wampirzycę i Oskara – skrywającego zafascynowane mroczną stroną świata wnętrze i tchórzliwego przy tym chłopca. Tych dwoje połączy relacja specyficzna, która sprawi, że oboje dostaną się na piedestał człowieczeństwa. „Pozwól mi wejść” to film o prawdziwej miłości i ważnych relacjach – między wampirzycą i chłopcem oraz między wampirzycą i jej ojcem (choć do końca nie wiemy, czy to naprawdę ojciec Eli). Film o miłości, jakiego od dawna w kinach nie było. Nie oczekujmy fajerwerków charakterystycznych dla horrorów, bo w gruncie rzeczy konwencja horroru stanowi w tym filmie jedynie pretekst do ukazania czegoś bardzo ważnego – że miłość może być nieśmiertelna i zupełna, a polega na naiwności i zaufaniu z odrobiną niepewności. Wierzy się w człowieka (wampira?), choć wie się, że ten nie jest wszechmocny. A jednak film pokazuje, że jest, zaś sprawić to może głębokie uczucie, które jest niczym wiara i góry potrafi przenosić. Relacja między Oskarem i Eli jest cicha i dyskretna. Nie omamia wieloma słowami, zawiera tylko kilka znaczących gestów. Nie epatuje deklaracjami i zapewnieniami. Ona po prostu jest i trwa, a dopiero zakończenie uświadamia nam, jak bardzo jest prawdziwa. Bo zaufanie jest tu budowane stopniowo, a bliskość jedynie sygnalizowana. Surowy, zimny wręcz koloryt filmu pozwala uwypuklić to, co w fabule najistotniejsze, i nie rozprasza uwagi widzów niepotrzebnymi błyskotkami. Na tle przejmująco jaskrawego i monotonnego śniegu, na tle pustych ścian, możemy wyraźnie uchwycić każdy ton tego, co wydarza się między bohaterami. Niuanse relacji są tu tak subtelne, że byle kwiatek mógłby zagłuszyć i sprawić, iż to, co najważniejsze, przestałoby być czytelne. Paradoksalnie, zamierzona surowość w efekcie jest intrygująca plastycznie, z tym że nie na zasadzie barokowego przepychu rodem z przywołanego tu „Wywiadu z wampirem”, lecz bardziej dyskretnie daje nam coś do zrozumienia, niczym co surowsze dzieła malarstwa flamandzkiego. Film nie jest łatwy w odbiorze. Oczekujący horroru widz początkowo może czuć się zdezorientowany, mając przed oczami sceny w istocie kryminalne oraz nieśpieszne tempo niezbyt skomplikowanej intrygi. Co wytrawniejszy oglądacz dość szybko jednak spostrzeże, że oto ma do czynienia z kinem subtelnym i kameralnym, wymagającym odstawienia na półkę oczekiwań gatunkowych i poddania się fali opowieści, historii o tym, co piękne. „Pozwól mi wejść” to piękny film o prawdziwej miłości. I nie wiem, jak wielu jest zdolnych do takiego uczucia, skoro tak niewielu wychodziło z kina zadowolonych po przedpremierowym pokazie. Komentarze słyszane dookoła, wydobywające się z ust sparowanych młodszych i starszych kobiet i mężczyzn, którzy oczekiwali horroru wywołującego strach i byli ewidentnie rozczarowani, sugerowały, że już mało kto potrafi ze spokojnym sumieniem, patrząc w międzyczasie partnerowi głęboko w oczy, obejrzeć film o pięknej miłości. Ludzie boją się uczuć, więc po co iść do kina na klasyczny horror, skoro otrzymaliśmy właśnie szwedzki film o czymś, co w wielu wywoła znacznie poważniejszy lęk?